Z perspektywy Effie.
Noel nie wrócił do domu na noc i nawet teraz, gdy zegar wskazywał godzinę dziesiątą trzydzieści sześć, go wciąż nie było. Zastanawiałam się, czy robi sobie z nas jakieś głupie żarty, ponieważ nie dawał znaków życia, nie odbierał telefonu i nikt go nie widział. Czy on naprawdę myślał, że my tylko wzruszymy ramionami i nie będziemy się przejmować jego zniknięciem? Jeśli miałabym być szczera to gówno interesowało mnie ciało Wendy w porównaniu do zniknięcia mojego przyjaciela. Jaka była różnica między Wendy, a Noelem? Noel wciąż żył, przynajmniej taką miałam nadzieję, ponieważ nie wiadomo, czy gdy wyjdziesz z tego domu, to przypadkiem nie zostaniesz zastrzelony tuż za rogiem.
Noel nie wrócił do domu na noc i nawet teraz, gdy zegar wskazywał godzinę dziesiątą trzydzieści sześć, go wciąż nie było. Zastanawiałam się, czy robi sobie z nas jakieś głupie żarty, ponieważ nie dawał znaków życia, nie odbierał telefonu i nikt go nie widział. Czy on naprawdę myślał, że my tylko wzruszymy ramionami i nie będziemy się przejmować jego zniknięciem? Jeśli miałabym być szczera to gówno interesowało mnie ciało Wendy w porównaniu do zniknięcia mojego przyjaciela. Jaka była różnica między Wendy, a Noelem? Noel wciąż żył, przynajmniej taką miałam nadzieję, ponieważ nie wiadomo, czy gdy wyjdziesz z tego domu, to przypadkiem nie zostaniesz zastrzelony tuż za rogiem.
Na domiar złego mój tata właśnie opuścił szpital i przebywał w mojej kuchni, jedząc pomału owsiankę, którą zaserwował mu Wren. Nie zrozumcie mnie źle, bo naprawdę cieszyłam się, że Bruce w końcu opuścił szpital, ale nie chciałam, aby przebywał w moim domu, ponieważ to było dla niego niebezpieczne, nie chciałam szykować się na następny pogrzeb.
- Cześć, Bruce.
Do pomieszczenia weszła Bree, uśmiechając się miło do mojego taty, po czym delikatnie poklepała go po plecach. Lubiłam relację między nimi, ponieważ bardzo zależało mi na tym, aby mój tata i najlepsza przyjaciółka mieli dobre kontakty.
- Witaj, Bree - rzekł mężczyzna, wcześniej połykając łapczywie zawartość łyżeczki.
Opierając brodę na ręce, której zaś łokieć popierałam na stole, patrzyłam jak Abra płynnie porusza się po kuchni, przygotowując sobie kawę. Wciąż bolała mnie głowa po wczorajszej grze w warcaby, a Bree wcale mi nie pomagała, gdy trzaskała drzwiczkami szafek. Czasami zastanawiałam się czy ta kobieta ma dla mnie serce.
Bree oparła się plecami o szafkę, na blacie której leżały przeróżne opakowania po płatkach, parę pustych puszek po piwie i proszek do pieczenia.
- Co u Ciebie? - spytał tata, wycierając brodę chusteczką, którą zawsze nosił w kieszeni przetartych, starych jeansów.
- Dobrze, a u Ciebie? - odpowiedziała pospiesznie, a następnie przycisnęła do ust biały kubek z parującą cieczą.
- Widzę, że coś jest nie tak, ale chyba nie chcę wiedzieć, co się stało - westchnął, a ja zaczęłam rozumieć po kim odziedziczyłam szósty zmysł. - Nie chcę znowu trafić do szpitala, zważywszy na to, że właśnie z niego wyszedłem.
- Okropne jedzenie, co? - Bree nawet nie zaprzeczyła jego słowom, tylko mistrzowsko zmieniła temat.
- Cholernie - przewrócił oczami. - Nigdy w życiu nie jadłem takiego paskudztwa, a uwierzcie mi, że Annabeth nie gotowała zbyt dobrze.
Zaśmiałam się wraz z Bree, gdy tata wspomniał o mojej mamie. To było dziwne, że potrafiliśmy o niej mówić jakby jej śmierć nie miała miejsca i ona wciąż tu była. Najgorsza była brutalna rzeczywistość, która krzyczała nam w twarz bolesną prawdę.
- Zatrzymasz się u nas? - spytała po chwili, a tata spojrzał na nią zmieszany, jakby nie rozumiał jej pytania, ale po chwili skinął głową, a jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. - To świetnie, dostaniesz sypialnię obok Janis, dobrze?
- Pewnie, ale jak ona się trzyma?
- Chujowo, Bruce - przemówił Styles, gdy tylko wszedł do pomieszczenia, sprawiając, że miałam ochotę zamordować go tuż obok kosza na śmieci.
- Cześć, Harry - westchnął tata, ale posłał mu uśmiech, co bardzo mnie zdenerwowało.
- Co powiesz na jakiś mecz dziś wieczorem? - zaproponował Harry.
- Z wielką chęcią - wstał z krzesła, podpierając się o stół, aby dodać sobie sił. - Pokażesz mi pokój, Bree?
Dziewczyna skinęła ochoczo głową, po czym postawiwszy kubek na stole podeszła do mojego ojca i chwytając go pod rękę opuściła z nim kuchnię.
Zaciskając szczęki z całej siły przypatrywałam się Harry'emu, który beztrosko przeżuwał słone krakersy, które kupił dzisiaj rano Kevin, ponieważ słyszał od kogoś, że magicznie lecą kaca i byłam niemal pewna, że to mu się przyśniło.
- Co Ci jest, Bates? - spytał, marszcząc brwi.
- Nic - mój głos był zimny jak lód, a spojrzenie surowe, takie na jakie sobie zasłużył.
- Pytam serio, dlaczego jesteś zła?
-No nie wiem, może dlatego, że mieszasz mojego ojca w sprawy, w których nie powinien brać udziału?! To nie jest jego życie, Harry! Nie może stać się mu krzywda po raz kolejny, rozumiesz?!
- Oh, przestać - warknął, wywracając oczami. - Bruce od zawsze był w to zamieszany! Nie wiem czy zapomniałaś, ale twój ojciec był bokserem i na pewno nie był świętoszkiem. Jasne, może nie zabijał ludzi jak my, ale robił inne nielegalne rzeczy. A poza tym ma na sobie namiar, tylko dlatego, że jesteś jego córką i teraz stanowi idealną ofiarę, więc trzymanie go niewiedzy jest najgorszym posunięciem.
- Nie życzę sobie abyś poruszał przy nim takie tematy, rozumiesz?! - nagle wstałam, sprawiając, że krzesło, na którym siedziałam zaczęło niebezpiecznie się chwiać, po czym z hukiem wylądowało na podłodze, a echo rozeszło się po całym domu.
Poruszałam się z ogromną prędkością, wprawiając Stylesa w dezorientację, ponieważ nie wiedział czego może się po mnie spodziewać. Już miałam przejść obok niego, aby w końcu opuścić tą przeklętą kuchnię, która dzisiejszego dnia wysłuchała się zbyt dużo, gdy nagle chwycił mnie za ramię, przyciągając do siebie.
- Nie zachowuj się tak - rzekł, patrząc prosto w moje oczy, jakby szukał w nich jakiegoś wytłumaczenia, którego nie było.
- To, że przespaliśmy się parę razy nie znaczy, że możesz mnie pouczać do cholery!
- Parę razy? - warknął, mocno zaciskając palce na mojej skórze, a ból rozszedł się po moich kończynach.
- Słyszałeś - wyrwałam się z jego uścisku. - Skończyłam z Tobą.
Odeszłam jak najszybciej, ponieważ nie chciałam dalej się z nim kłócić. Słowa "Skończyłam z Tobą" nie miały brzmieć jak "Już Cię nie chcę", tylko "Nasza rozmowa dobiegła końca" i nie wiedziałam jak zrozumiał je Harry. Wybrał pierwszą, czy drugą opcję? Oczywiście nie będę kłamać i powiem, że miałam nadzieję iż wybrał tą drugą, bo mimo wszystko dobrze mi było z nim, choć wcale nie byliśmy razem, a tym bardziej nie łączyło nas żadne poważne uczucie. Z resztą chyba nie było tutaj mowy o żadnym uczuciu oprócz pożądania i nienawiści, a z doświadczenia mogę powiedzieć, że to niebezpieczna, ale najlepsza mieszanka uczuciowa jaką zna świat.
- Gdzie idziesz?
Na początku nie zareagowałam na pytanie Bree, gdyż byłam bardziej zajęta wiązaniem sznurówek moich zniszczonych glanów, które były zabrudzone błotem tu i ówdzie.
- Effie - ponagliła mnie, a ja wyprostowałam się, podziwiając swoją pracę.
- Nie można siedzieć bezczynnie, gdy Noel jest poza domem i nie wiadomo, co się z nim dzieje.
- W takim razie, co zamierzasz zrobić?
- Poszukam go.
*
Myślałam, albo raczej miałam nadzieję, że gdy tylko wyjdę z domu, to od razu go znajdę, gdzieś przy jakimś sklepie spożywczym, albo przy placu zabaw tuż obok starego przedszkola, które zostało zamknięte z powodu małej liczby dzieci, co było gówno prawdą, ponieważ dzieci było multum, ale miasto nie miało ochoty utrzymywać tego miejsca.
W każdym razie nie znalazłam Noela i nic nie zapowiadało na to, że go znajdę. Nawet chmury były przeciwko mnie, ponieważ przybrały ciemny kolor i zwiastowały deszcz.
Nigdy wcześniej nie widziałam tak opustoszałego miasta jak teraz. Niektóre domy zostały wystawione na sprzedaż, a ich właściciele uciekli z miasta, chcąc uciec od śmierci, która mogłaby ich spotkać za wcześnie.
- Effie, czekaj!
Obróciłam się, słysząc zachrypnięty głos Lennon, by po chwili zauważyć jak biegnie w moją stronę, a jej długie włosy falują na wietrze. Parę sekund później stała już obok mnie, głośno sapiąc, gdy brała głębokie oddechy, a potem wypuszczała je ze świstem z ust. Musiała biec za mną już od dłuższego czasu i szczerze jej współczułam, bo nie oszukujmy się - Bree była beznadziejna z lekkoatletyki.
- Chyba nie myślałaś, że sama pójdziesz go szukać, co? - wychrypiała, podpierając się na moim ramieniu i wyglądała jakby miała zaraz upaść.
- Właściwie to tak myślałam - zaśmiałam się cicho. - Albo raczej miałam nadzieję.
- W takim razie twoje plany szlag trafił - poruszyła energicznie prawą ręką zapewne po to, aby mi zademonstrować ten "szlag".
Szłyśmy obok siebie, a nasze ramiona ocierały się o siebie, gdy próbowałyśmy rozmawiać na luźne tematy, czyli na przykład o tyłku Nicki Minaj, albo piosence, którą słyszałyśmy dziś w radiu. Nie poruszałyśmy poważnych tematów, o których właściwie powinnyśmy rozmawiać, ponieważ wiedziałyśmy, że to sprawi, że nasz humor jeszcze bardziej się pogorszy. Lepiej udawać, że jest dobrze, może uda się nam oszukać same siebie?
- Co oni robią? - spytała Bree, a ja spojrzałam w kierunku na który pokazywała palcem.
Zmarszczyłam brwi, widząc rodzinę, która wręcz w szalonym pośpiechu opuszczała swój dom, pakując najważniejsze rzeczy do starego mercedesa. Ojciec jako głowa rodziny wpychał rzeczy swojej żony do zapchanego bagażnika, a za to matula krzyczała na swoje małe dziecko, które najwidoczniej nie chciało opuszczać swojego domu, bowiem patrzyło na nie tęsknie. Tym dzieckiem okazała się być niska, pulchna dziewczynka, która przyciskając do piersi małego tygryska, próbowała sprzeciwić się wyrodnej matce. Ta sytuacja była niezwykle dziwna i chora, ponieważ ta rodzina opuszczała przepiękny dom, którego każdy mógł im pozazdrościć, i to w takim pośpiechu. Coś mi mówiło, że wyjeżdżają przez z nas, przez Smoków i przez "wojnę". Dopiero w tym momencie zrozumiałam jak wiele złych rzeczy zrobiłam, jak krzywdziłam ludzi i niszczyłam im życie. Zapewne niejednej takiej dziewczynce zabrałam brata, matkę, siostrę, albo ojca. Możliwe, że już wiele osób porzuciło swój cały majestat i uciekło stąd, aby się uratować. I to wszystko sprawiło, że zostałam potępiona już na zawsze.
Nagle wzrok dziewczynki skrzyżował się z moim i wyglądała na przerażoną moim widokiem jak i Bree. Po chwili jej matka idąc za jej śladem spojrzała na nas, a w jej oczach można było zauważyć przerażenie, śmiertelny strach, który mroził Ci krew w żyłach.
- Katie, idź do samochodu, proszę - rzekła cicho kobieta, ale nie na tyle cicho, abym nie mogła jej usłyszeć.
W końcu niejaka Katie postanowiła posłuchać mamę i uciekła do ojca, który zdezorientowany spytał ją co się stało, a potem spojrzał na nas.
Widziałam strach w oczach ludzi mnóstwo razy, ale ten strach, którym oni promieniowali był straszny i wręcz nie do wytrzymania. Byłam potworem.
- Chodź stąd, Effie - westchnęła Bree, ciągnąc mnie za rękaw. - Nie marnujmy czasu.
To co się potem działo pamiętam jak przez mgłę - chodziłyśmy do późnego wieczora uliczkami Doncaster, dopiero teraz zauważając jak bardzo te miasto się zmieniło. Sklep z pamiątkami, który mieścił się tuż obok piekarni został zdemolowany i domyślałam się przez kogo. Coś mnie ukuło w serce, gdy widziałam zbite szyby czy zepsute szyby. Pierwszy raz w życiu poczułam pustkę związaną z tym miastem, w końcu zaczynałam rozumieć, że nie walczyłam o władzę, ale o te miasto, o ludzi, którzy w nim żyją. W pewnym momencie przestało mieć dla mnie znaczenie to kto zasiądzie na tronie i to było najgorsze, bo byłam podłym człowiekiem, który łaknął władzy jak chleba.
Straciłyśmy wiarę w to, że uda się nam znaleźć Noela, po prostu przepadł i słuch o nim zaginął. Martwiłyśmy się o niego, bo był nie tylko członkiem naszej grupy, ale i przyjacielem, za którego byłyśmy gotowe oddać życie.
Dlatego też, gdy na niebo ściemniło i pojawiły się na nim świecące punkciki, miałyśmy ochotę usiąść i zacząć płakać. Gdzie był Noel?
Desperacko rozejrzałam się dookoła, ale jedyne co zauważyłam, to wysoką postać, która w szybkim tempie się do nas zbliżała. Moim pierwszym odruchem było sprawdzenie, czy mam broń, ale potem, gdy rozpoznałam Wrena od razu się uspokoiłam.
- Co ty tu robisz? - spytałam, szukając w kieszeniach paczki papierosów, ale wszystko wskazywało na to, że ich nie miałam.
- Bree do mnie napisała - rzekł, a dziewczyna westchnęła zrezygnowana i popukała się w czoło, dając mu do zrozumienia, że jest totalnym idiotą. - Zbierajmy się do domu. Noel wróci, dajmy mu czas.
- Jasne - warknęłam, idąc na przód, a oni ruszyli za mną. - Może on już nie żyje, a ty mówisz mi tu o pieprzonym czasie.
- Nawet tak nie myśl - chwycił mnie za ramię, ale wyszarpałam się z jego uścisku, wciąż idąc przed siebie. - Nie możemy zakładać najgorszego, Effie!
- Właściwie to nie jest najgorsze, bo prawdopodobnie nikt jeszcze nie zaszył mu ust i nie postawił jak figurkę przed naszym domem!
- Słuchajcie, poszukajmy jeszcze chwilę i jeżeli faktycznie niczego nie znajdziemy, to wrócimy do domu - zaproponowała Bree, patrząc na nas z nadzieją. Nie chciała, abyśmy się kłócili.
Ani ja ani Wren nie odpowiedzieliśmy na jej słowa, tylko szliśmy w śmiertelnej ciszy, szukając jakichś poszlak.
Schowałam dłonie do kieszeni kurtki, gdy zawiał zimny wiatr, a konary drzew poruszyły się pod jego wpływem. Prawie dochodziliśmy do ogromnego rynku, na którym zawsze były różne parady, występowały szkoły, albo w sobotę można było kupić różne produkty od sprzedawców, którzy przyjeżdżali nawet z Londynu.
Zamówiłam i skamieniałam, gdy w końcu weszliśmy na teren rynku, a na jego środku stał prawdziwy stos drewna i ogromna bela, do której przywiązany był jakiś człowiek. Stos palił się dosięgając prawie nieszczęśliwca, który musiał już zemdleć lub być nieżywym, gdyż w ogóle się nie poruszał. To wyglądało jak palenie czarownic na stosie, ale to nie była cholerna czarownica, tylko prawdziwy człowiek.
I wręcz moje serce stanęło, a łzy pojawiły się w oczach, gdy zorientowałam się kim był ten człowiek.
Nasz Noel.
To był Noel Keene.
Z perspektywy Bree.
Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Od razu zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zatoczyłam się do tyłu i wpadłam na Wrena, który mocno mnie przytrzymał, dzięki czemu nie upadłam. Fizycznie nie upadłam. Bo moja psychika znajdowała się w najgłębszym dołku bez możliwości wyjścia.
Przez chwilę staliśmy oszołomieni patrząc na pomarańczowe płomienie, które rosły w zastraszającym tempie. Minęło zaledwie kilka sekund, ale czułam, jakbym całą wieczność obserwowała postępy ognia, palącego mojego przyjaciela. Jakby moje życie składało się tylko z tego.
- Myślicie, że on...? - zapytała Effie, głośno przełykając ślinę.
- Nie! - wrzasnęłam, bijąc w tors Parrish'a. Chłopak przyjmował każde uderzenie ze stoickim spokojem.
Wszystko między nami działo się niesamowicie szybko, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że tam, po "drugiej stronie", sprawy obierają dokładnie to samo tempo. Nie mogliśmy czekać, nie mogliśmy pozwolić Noelowi umrzeć.
- Wren, dzwoń po pomoc - zażądałam stanowczym tonem. Łzy nadal ciurkiem sączyły się z moich oczu, jednak musiałam zachować racjonalne myślenie. - Effie, idziemy.
Parrish pospiesznie wyklepał szereg cyfr na swoim telefonie komórkowym i oddalił się kawałek, by móc przeprowadzić rozmowę. Bates stała oszołomiona wpatrując się w twarz cierpiącego przyjaciela. W kierunku, w którym ja nie mogłam zerknąć. Wyjęłam broń z kieszeni i potrząsnęłam ramieniem Effie, by trochę ją otrzeźwić. Potrzebowałam jej. Noel jej potrzebował.
W jej oczach momentalnie pojawił się gniew, a żądza zemsty wręcz z niej kipiała. Jej mięśnie spięły się i stała się silniejsza niż zwykle, o ile w ogóle jest to możliwe.
- Już jadą - oznajmił Wren. - Musimy na nich poczekać. Sami nie damy sobie rady z nimi wszystkimi.
- Ale, kurwa, musimy! - krzyknęłam. Jak mogłam stać i czekać, kiedy Noelowi działy się tak okropne rzeczy? Wyobraziłam sobie jego ból, który powoli rozrywał mnie od wewnątrz.
- Nie możemy - mruknął.
- Jak ty możesz być tak spokojny?! To twój jebany przyjaciel! - huknęłam. - Płonie na stosie jak pierdolona czarownica! Wren, cholera jasna! To jest Noel! Kojarzysz?! Twój najlepszy przyjaciel od dzieciństwa!
- Wiem o tym! - wydarł się. - Nie chcę stracić też was, rozumiesz to?!
- Jeszcze go nie straciliśmy! - Effie włączyła się do naszej burzliwej wymiany zdań. - Pomachał mi! Przysięgam!
- Idziemy! - wrzasnęłam, przystawiając lufę do czoła przyjaciela. - Choćbym miała cię tam martwego zaciągnąć!
- Strzelaj - uniósł ręce do góry. - Śmiało.
Kiedy spojrzałam w jego oczy, poczułam ogromny wstyd. Nie potrafiłabym zastrzelić mojego najlepszego przyjaciela i nie wiem, jak coś takiego mogło przyjść mi do głowy. Byłam bestią.
- Przepraszam - wyszeptałam słabo, odczepiając broń od jego skroni. - Przepraszam.
Kiwnął głową, uśmiechając się blado. Usłyszeliśmy samochód, zatrzymujący się obok nas i skierowaliśmy wzrok w tamtym kierunku. Stał przed nami sporej wielkości wóz terenowy, z którego wyskoczyło około dwudziestu pięciu mężczyzn z Travisem i Kevinem na czele.
- Reszta dojedzie za pół minuty - oznajmił. - Będzie wielkie wejście.
Zorganizowaliśmy podgrupy, uformowaliśmy się w zwarte szyki i ruszyliśmy, by walczyć. Byłam przerażona, ledwo utrzymywałam się na nogach, pistolet wyślizgiwał mi się z rąk. Działaliśmy błyskawicznie. Staraliśmy się zachować ciszę, choć prawdopodobnie i tak zostalibyśmy zagłuszeni przez okrzyki i owacje docierające do nas z dziedzińca. Ci ludzie byli pojebani! Biegliśmy, potykając się o własne nogi. Życie naszego przyjaciela było w naszych rękach. Nigdy nie zależało mi na nikim tak, jak na nim w tej chwili. Bez zastanowienia poświęciłabym siebie, aby móc go ocalić i oszczędzić mu cierpienia.
Wkroczenie przez główną bramę placu i zaatakowanie rozwrzeszczanej grupy zdezorientowanych ludzi od tyłu było zadaniem mojej drużyny, do której należało sześciu chłopaków, pierwotnie należących do Dangersów oraz Augusta Jakiegośtam, wysokiego, niesamowicie umięśnionego dwudziestolatka, który miał naprawdę chujową orientację w terenie i co chwilę obracał się wokół własnej osi. Do naszego gangu zaciągnięty został przez Kevina, który od samego początku zaciekle o niego walczył. Prawdopodobnie dlatego, że pił z nim kiedyś wódkę.
- Kurwa, jak nie przestaniesz się kręcić, to oberwiesz kulkę! - wrzasnęłam. Nie potrafiłam utrzymać moich nerwów na wodzy. Całe moje wnętrze zamieniło się w ocean, którego fale rozchodziły się na zewnątrz i dewastowały wszystko wokół. Nie było jednak czasu na przeprosiny. Zresztą nie miałam za co go przepraszać, zachowywał się jak ostatnia ofiara.
Z wysiłkiem łapałam powietrze w płuca, a każdy kolejny krok był dla mnie mordęgą. Nigdy tak nie reagowałam na wysiłek, ale od ostatniej dużej akcji sporo się zmieniło. To, co wydarzyło się na pogrzebie nie miało kompletnie żadnego znaczenia w porównaniu do tego, co teraz mieliśmy przed sobą. Wtedy chodziło tylko o martwe ciało szesnastoletniej dziewczyny, która tak naprawdę nigdy nie była dla mnie nikim ważnym. Teraz miałam walczyć o mojego przyjaciela i miałam nadzieję, że walka ta nie zamieni się w połowie z walki o niego w walkę za niego.
Pomachał do Effie.
Byłam przekonana, że mówiła prawdę i nic jej się nie przewidziało. Była zbyt czujna, zbyt bystra, zbyt przerażona.
Usilnie starałam się nie patrzeć w stronę stosu. Nie chciałam oglądać jego twarzy, tudzież tego, co z niej pozostało. Był pięknym człowiekiem, nie tylko na zewnątrz.
"Jest pięknym człowiekiem", poprawiłam się w myślach.
Zwiększyłam tempo, widząc grupę Kevina, która już prawie dotarła do celu. Zaplanowaliśmy, że rozpoczniemy atak wszyscy razem, by zamydlić oczy Smokom i możliwie maksymalnie opóźnić ich reakcję.
August Jakiśtam potknął się o niezawiązane sznurówki swoich stylowych butów i uderzył mnie w plecy, przez co niemalże upadłam. Nie podniosłam na niego głosu, choć bardzo mnie korciło.
Przyłapałam się na tym, że od jakiegoś czasu usiłowałam przypomnieć sobie jego nazwisko.
Cooper.
August Cooper.
Został skrzywdzony przez rodziców prawie tak samo mocno, jak Garry Barra, jednak prawie robi kolosalną różnicę.
Nagle zdałam sobie sprawę, że całe moje życie jest plątaniną jednych, wielkich "PRAWIE", pisanych przez duże pe, er, a, wu, i oraz e, co było niesamowicie smutnym, ale jakże autentycznym faktem. Prawie nie urodziłam się jako dziewczynka, prawie nie złamałam nogi w trakcie upadku z roweru w wieku pięciu lat, prawie nie spaliłam kuchni, gotując kolację dla rodziców z okazji trzynastej (i ostatniej) rocznicy ślubu, prawie nie trafiłam do Doncaster i prawie nie poznałam moich przyjaciół. Prawie nie zabiłam pierwszej osoby w moim życiu. A jednak wszystko to się wydarzyło.
Zajęliśmy miejsca za pękatym budynkiem, który swego czasu stanowił miejsce obrad samorządu miejskiego, jednak z czasem członkowie tego samorządu zaczęli opuszczać swoje posady i całe przedsięwzięcie legło w gruzach. I dobrze, nie potrzebowaliśmy żadnych przeszkód w kierowaniu naszą betonową dżunglą.
- Drużyna Effie jest już na stanowisku. Kevina i Travisa również - powiedział niski, szczupły mężczyzna w dość komicznie wyglądających goglach rentgenowskich. Nigdy nie przyjęłabym go do drużyny na miejscu Dangersów, ale Travis za niego ręczył. Prawdopodobnie z tych samych powodów, z których Kevin ręczył za Coopera. Spojrzał na zegarek, dodając - Louis i Harry też na pewno już dojechali. Czekają na odpowiedni moment.
Uniosłam wzrok do góry. Niebo było granatowe, w niektórych miejscach rozświetlone przez pojedyncze, nieśmiało migające gwiazdy. Jedna z nich świeciła najmocniej- Noel Keene nabity na pal. Jego oczy były solidnie zaciśnięte, a na jego twarzy malował się wyraźny ból, ale coś wewnątrz mnie podpowiadało mi, że żyje. Przez chwilę pomyślałam nawet, że jest cały i zdrowy, ale, zważając na okoliczności, odrzuciłam od siebie tę myśl szybciej, niż ją przyjęłam.
- Czekajmy na sygnał - rzekł chłopak.
- Na jaki sygnał? - zapytałam. Nienawidziłam być niedoinformowana. Tym bardziej w sprawach mojego gangu, który, do jasnej cholery, był mój!
Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz jego słowa zostały zagłuszone przez przeraźliwie głośny ryk strażackiej syreny. Na plac z ogromną prędkością wtoczył się olbrzymi wóz w jaskrawoczerwonym. Wjechał w tłum, nie zważając na nic. Przysięgam, że słyszałam szczęk kości ludzi miażdżonych pod kołami. Za kierownicą siedział Frank, choć to właśnie on był najmniej kompetentnym uczestnikiem ruchu drogowego, co, akurat w tej sytuacji, bardzo się przydało. Na dachu stali Louis i Harry odziani w specjalistyczne kamizelki kuloodporne i szczerzyli swe zęby w triumfalnych uśmiechach, choć jeszcze niczego nie wygrali. Z węża trzymanego przez Tomlinsona zaczęła wydostawać się woda, którą usiłował ugasić płonący stos.
To było ostatnie dwadzieścia minut życia dla jednego z nas.
Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec przed siebie, a za mną podążała moja grupa. Przed oczami zrobiło mi się całkowicie ciemno, ale udawałam, że znam trasę na pamięć i prułam na ślepo, strzelając, gdzie popadnie. Moje ręce były moimi oczami, a pistolet moim mózgiem. Usłyszałam rozdzierający krzyk tuż za moimi plecami, więc odwróciłam się, by zobaczyć, co się stało. Ciało Augusta Coopera leżało bezwładnie w kałuży gęstej krwi, sączącej się w zastraszającym tempie z jego tętnicy szyjnej. Smoki były uzbrojone.
Schyliłam się, unikając pocisku, który z niesamowitą siłą przecinał powietrze, by zaraz potem roztrzaskać szybę w jednym z okien starego, zamalowanego bladoróżową farbą budynku. Pospiesznie wycelowałam broń w stronę atakującego, który upadł na ziemię, chwytając się za serce. Świetna celność, Abro.
Cała moja drużyna, a raczej to, co jeszcze z niej pozostało, rozbiegła się po dziedzińcu. Wszędzie latały naboje i czułam się jak w jakiejś pierdolonej grze, w której nie da się wyjść na wyższy poziom, póki nie polegnie się w tym najprostszym. Jeżeli zwycięstwo ma kosztować mnie życie, chyba wolę odpaść w przedbiegach.
Kątem oka dostrzegłam, jak Louis zeskakuje z wozu, uprzednio wręczając Harry'emu wąż strażacki do ręki, w której akurat nie trzymał pistoletu. Mężczyzna początkowo miał drobne problemy z utrzymaniem go pod odpowiednim kątem, jednak szybko udało mu się z nimi uporać. Niestety, ogień nie chciał ustępować i coraz prędzej piął się w górę, chcąc zniszczyć ciało Noela.
Tomlinson zniknął za drzwiami jednej z kamienic, a ja nie miałam zielonego pojęcia, do czego zmierza. Mimo wszystko ufałam mu. Był bezbłędnym taktykiem i wierzyłam, że również tym razem wszystko dokładnie zaplanował.
Któremuś z nas pozostało już tylko piętnaście minut życia.
- Bree, za tobą! - krzyknął ktoś, a ja pospiesznie obróciłam się i wystrzeliłam kulę w kierunku ciemnowłosego chłopaka, który nie zdążył się przed nią uchylić i zatoczył się, wpadając na masywne drzwi brzydkiego, wysokiego bloku.
Dziwiłam się, jak sprawnie udaje się Harry'emu unikać wszystkich wymierzanych w niego strzałów. Ludzie, napierający na niego w jednym momencie, w drugim stawali się jego ofiarami. Zazdrościłam mu sprytu i zwinności.
Louis pojawił się w oknie kamienicy, w którą się zapuścił, a jego kierunku poleciało kilka kul. W porę jednak kucnął, dzięki czemu żadna w niego nie trafiła. Chwilę później dostrzegłam jego postać na dachu budynku.
Ogień, próbujący strawić Noela, został pokonany i niemalże całkowicie dogaszony, a chłopak powoli odzyskiwał przytomność. Moja radość, kiedy zobaczyłam, że przeżył, była nie do opisania. Trwała jednak niedługo, ponieważ jeden z pocisków, który wyleciał z lufy napakowanego Kanadyjczyka, prawie roztrzaskał mi czaszkę. Wygięłam się pod dziwnym kątem, unikając śmierci o kilka milimetrów.
Ponownie zerknęłam w stronę dachu budynku, gdzie stał Tomlinson. Balansował pomiędzy ładunkami, nie pozwalając żadnemu nawet na lekkie draśnięcie. Naprawdę mi imponował. Podszedł do krawędzi i wyciągnął ręce w stronę półprzytomnego Keen'a, jednak był odrobinę za daleko, przez co nie mógł go dosięgnąć, choć był już maksymalnie bliski upadku.
Styles ześliznął się z dachu, uprzednio wylewając całkiem sporą ilość wody na twarz jakiejś dziewczyny, powodując tym samym jej zgon spowodowany zalaniem płuc. Nigdy nie widziałam, by ktoś robił się blady tak szybko.
Frank nadal siedział za kierownicą i próbował wydostać się z centrum bitwy, jednak utrudniały mu to martwe ciała, walające się wszędzie, gdzie popadnie.
Louis finalnie dostał się do Noela i w jakiś sposób udało mu się odplątać liczne węzły na linach, którymi przywiązano go do słupa. Przeciągnął go przez cały dach i zniósł na dół, po czym załadował go do niewielkiej furgonetki, którą prowadził młody Freeman. W jego oczach dostrzegłam przerażenie. Pierwszy raz był świadkiem prawdziwej wojny gangów i widać było, jak bardzo chce się pozbyć tego obrazu. Wydaje mi się wręcz, że nie był świadom, jak poważna jest cała sytuacja.
Kres życia dla jednego z nas zbliżał się nieubłaganie, robiąc coraz większe kroki.
Travis przebiegł mi przed oczami, oddając kilka strzałów w przeciągu dziesięciu sekund. Wszystkie okazały się celne, przez co uśmiercił około cztery osoby.
Okropnie bałam się o moich przyjaciół, bowiem nigdzie nie mogłam ich dostrzec. W mojej głowie rodziły się najczarniejsze scenariusze, a, co gorsza, wszystkie miały prawo się sprawdzić.
U mojego boku pojawił się Tomlinson z lekko krwawiącym policzkiem i rękami całymi w bordowej cieczy.
- Zabiłem nijakiego Ralpha na schodach, po czym sam wyjebałem się na tych samych schodach - oznajmił, zdejmując kamizelkę i podając ją mnie. - Zakładaj.
Nie musiał powtarzać mi drugi raz, gdyż odzienie prędko pojawiło się na moim ciele. Gdybym nie stanowiła właśnie celu odstrzału dla około dwudziestu osób, zapewne bym się wzruszyła.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu Effie, jednak nigdzie jej nie zauważyłam, co bardzo mnie zaniepokoiło. Wiedziałam, że na polu bitwy radzi sobie doskonale, lecz tym razem nie mogliśmy ufać swoim umiejętnościom tak, jak zwykle. Nawet one potrafiły zawodzić.
W pewnym momencie przestałam nawet słyszeć strzały. Wydawało mi się, ze znajduję się po środku czegoś, czego tak naprawdę nie ma. Po środku nicości. Ludzie wokół mnie padali, jak lalki, którym ktoś poodcinał sznurki, a mnie zrobiło się głupio, że nie padam wraz z nimi.
- Schyl się! - krzyknął Louis, a ja pospiesznie wykonałam jego polecenie, dzięki czemu mógł z zaskoczenia zaserwować kulkę w brzuch mężczyźnie w niemęskim blondzie.
Wymiana amunicji trwała w najlepsze, a na ziemi zrobiło się tak gęsto od krwi, że ciężko się chodziło. Ludzie, biegnąc, potykali się o martwe ciała swoich, przyjaciół, jednak nikt nie mógł płakać. Czas na płacz będzie bowiem dany jedynie tym, którzy wyjdą cało z tej potyczki, a coś podpowiadało mi, że takich osób będzie niewiele.
Rozległ się wyjątkowo głośny strzał, strzał znacznie głośniejszy niż wszystkie pozostałe, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Na początku zranił tylko moje uszy, lecz wkrótce także moje oczy. I z jakiegoś powodu również moje serce.
Obróciłam się i odruchowo spojrzałam w stronę wozu strażackiego. Przez całe moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Cała przednia szyba leżała w kawałkach pośród zwłok.
Frank Coffey posłał mi swoje ostatnie spojrzenie z fotela kierowcy. Było pełne miłości. Mówiło "Allie".
Od Autorek:
Cześć, co u Was słychać? Już drugi tydzień szkoły... Cholera, to jest jakiś joke! :o
Od razu informujemy, że rozdział może zawierać błędy, bo niestety, ale go nie sprawdziłyśmy.
Jak widać Frank zginął, ktoś za nim już tęskni? ;) Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie był lubianą postacią, ale jednak to wciąż Frank! :o
Zaczęła się prawdziwa wojna, teraz możecie już być przygotowani na dużo krwi i takich rzeczy :D Nie będziemy ukrywać, że uwielbiamy takie sceny, ha! ^^
Chciałybyśmy bardzo podziękować za każdy komentarz pod ostatnią notką, naprawdę to doceniamy i uwielbiamy Was, lecz... Właśnie LECZ.
Słuchajcie, to nie tak, że jesteśmy niewdzięczne, bo naprawdę widzimy kto komentuje systematycznie i dziękujemy tym osobom. Ale są osoby, które najwyraźniej to olewają. Czy parę słów od Was to tak dużo? Naprawdę? To jest okropne dla nas, bo wydaje się nam, że to my robimy coś źle. Także prosimy o te komentarze, bo to jednak podbudowuje naszą samoocenę.
I sprawa aska... To wy prosiliście, abyśmy go założyły, a teraz nic tam nie ma? Zero pytań czy jakichś sugestii? To niemiłe, bo wychodzi na to, że robimy wszystko po nic, tak naprawdę.
Także dziękujemy osobom, które się starają.
ASK
Pozdrawiamy! <3
Z perspektywy Bree.
Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Od razu zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zatoczyłam się do tyłu i wpadłam na Wrena, który mocno mnie przytrzymał, dzięki czemu nie upadłam. Fizycznie nie upadłam. Bo moja psychika znajdowała się w najgłębszym dołku bez możliwości wyjścia.
Przez chwilę staliśmy oszołomieni patrząc na pomarańczowe płomienie, które rosły w zastraszającym tempie. Minęło zaledwie kilka sekund, ale czułam, jakbym całą wieczność obserwowała postępy ognia, palącego mojego przyjaciela. Jakby moje życie składało się tylko z tego.
- Myślicie, że on...? - zapytała Effie, głośno przełykając ślinę.
- Nie! - wrzasnęłam, bijąc w tors Parrish'a. Chłopak przyjmował każde uderzenie ze stoickim spokojem.
Wszystko między nami działo się niesamowicie szybko, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że tam, po "drugiej stronie", sprawy obierają dokładnie to samo tempo. Nie mogliśmy czekać, nie mogliśmy pozwolić Noelowi umrzeć.
- Wren, dzwoń po pomoc - zażądałam stanowczym tonem. Łzy nadal ciurkiem sączyły się z moich oczu, jednak musiałam zachować racjonalne myślenie. - Effie, idziemy.
Parrish pospiesznie wyklepał szereg cyfr na swoim telefonie komórkowym i oddalił się kawałek, by móc przeprowadzić rozmowę. Bates stała oszołomiona wpatrując się w twarz cierpiącego przyjaciela. W kierunku, w którym ja nie mogłam zerknąć. Wyjęłam broń z kieszeni i potrząsnęłam ramieniem Effie, by trochę ją otrzeźwić. Potrzebowałam jej. Noel jej potrzebował.
W jej oczach momentalnie pojawił się gniew, a żądza zemsty wręcz z niej kipiała. Jej mięśnie spięły się i stała się silniejsza niż zwykle, o ile w ogóle jest to możliwe.
- Już jadą - oznajmił Wren. - Musimy na nich poczekać. Sami nie damy sobie rady z nimi wszystkimi.
- Ale, kurwa, musimy! - krzyknęłam. Jak mogłam stać i czekać, kiedy Noelowi działy się tak okropne rzeczy? Wyobraziłam sobie jego ból, który powoli rozrywał mnie od wewnątrz.
- Nie możemy - mruknął.
- Jak ty możesz być tak spokojny?! To twój jebany przyjaciel! - huknęłam. - Płonie na stosie jak pierdolona czarownica! Wren, cholera jasna! To jest Noel! Kojarzysz?! Twój najlepszy przyjaciel od dzieciństwa!
- Wiem o tym! - wydarł się. - Nie chcę stracić też was, rozumiesz to?!
- Jeszcze go nie straciliśmy! - Effie włączyła się do naszej burzliwej wymiany zdań. - Pomachał mi! Przysięgam!
- Idziemy! - wrzasnęłam, przystawiając lufę do czoła przyjaciela. - Choćbym miała cię tam martwego zaciągnąć!
- Strzelaj - uniósł ręce do góry. - Śmiało.
Kiedy spojrzałam w jego oczy, poczułam ogromny wstyd. Nie potrafiłabym zastrzelić mojego najlepszego przyjaciela i nie wiem, jak coś takiego mogło przyjść mi do głowy. Byłam bestią.
- Przepraszam - wyszeptałam słabo, odczepiając broń od jego skroni. - Przepraszam.
Kiwnął głową, uśmiechając się blado. Usłyszeliśmy samochód, zatrzymujący się obok nas i skierowaliśmy wzrok w tamtym kierunku. Stał przed nami sporej wielkości wóz terenowy, z którego wyskoczyło około dwudziestu pięciu mężczyzn z Travisem i Kevinem na czele.
- Reszta dojedzie za pół minuty - oznajmił. - Będzie wielkie wejście.
Zorganizowaliśmy podgrupy, uformowaliśmy się w zwarte szyki i ruszyliśmy, by walczyć. Byłam przerażona, ledwo utrzymywałam się na nogach, pistolet wyślizgiwał mi się z rąk. Działaliśmy błyskawicznie. Staraliśmy się zachować ciszę, choć prawdopodobnie i tak zostalibyśmy zagłuszeni przez okrzyki i owacje docierające do nas z dziedzińca. Ci ludzie byli pojebani! Biegliśmy, potykając się o własne nogi. Życie naszego przyjaciela było w naszych rękach. Nigdy nie zależało mi na nikim tak, jak na nim w tej chwili. Bez zastanowienia poświęciłabym siebie, aby móc go ocalić i oszczędzić mu cierpienia.
Wkroczenie przez główną bramę placu i zaatakowanie rozwrzeszczanej grupy zdezorientowanych ludzi od tyłu było zadaniem mojej drużyny, do której należało sześciu chłopaków, pierwotnie należących do Dangersów oraz Augusta Jakiegośtam, wysokiego, niesamowicie umięśnionego dwudziestolatka, który miał naprawdę chujową orientację w terenie i co chwilę obracał się wokół własnej osi. Do naszego gangu zaciągnięty został przez Kevina, który od samego początku zaciekle o niego walczył. Prawdopodobnie dlatego, że pił z nim kiedyś wódkę.
- Kurwa, jak nie przestaniesz się kręcić, to oberwiesz kulkę! - wrzasnęłam. Nie potrafiłam utrzymać moich nerwów na wodzy. Całe moje wnętrze zamieniło się w ocean, którego fale rozchodziły się na zewnątrz i dewastowały wszystko wokół. Nie było jednak czasu na przeprosiny. Zresztą nie miałam za co go przepraszać, zachowywał się jak ostatnia ofiara.
Z wysiłkiem łapałam powietrze w płuca, a każdy kolejny krok był dla mnie mordęgą. Nigdy tak nie reagowałam na wysiłek, ale od ostatniej dużej akcji sporo się zmieniło. To, co wydarzyło się na pogrzebie nie miało kompletnie żadnego znaczenia w porównaniu do tego, co teraz mieliśmy przed sobą. Wtedy chodziło tylko o martwe ciało szesnastoletniej dziewczyny, która tak naprawdę nigdy nie była dla mnie nikim ważnym. Teraz miałam walczyć o mojego przyjaciela i miałam nadzieję, że walka ta nie zamieni się w połowie z walki o niego w walkę za niego.
Pomachał do Effie.
Byłam przekonana, że mówiła prawdę i nic jej się nie przewidziało. Była zbyt czujna, zbyt bystra, zbyt przerażona.
Usilnie starałam się nie patrzeć w stronę stosu. Nie chciałam oglądać jego twarzy, tudzież tego, co z niej pozostało. Był pięknym człowiekiem, nie tylko na zewnątrz.
"Jest pięknym człowiekiem", poprawiłam się w myślach.
Zwiększyłam tempo, widząc grupę Kevina, która już prawie dotarła do celu. Zaplanowaliśmy, że rozpoczniemy atak wszyscy razem, by zamydlić oczy Smokom i możliwie maksymalnie opóźnić ich reakcję.
August Jakiśtam potknął się o niezawiązane sznurówki swoich stylowych butów i uderzył mnie w plecy, przez co niemalże upadłam. Nie podniosłam na niego głosu, choć bardzo mnie korciło.
Przyłapałam się na tym, że od jakiegoś czasu usiłowałam przypomnieć sobie jego nazwisko.
Cooper.
August Cooper.
Został skrzywdzony przez rodziców prawie tak samo mocno, jak Garry Barra, jednak prawie robi kolosalną różnicę.
Nagle zdałam sobie sprawę, że całe moje życie jest plątaniną jednych, wielkich "PRAWIE", pisanych przez duże pe, er, a, wu, i oraz e, co było niesamowicie smutnym, ale jakże autentycznym faktem. Prawie nie urodziłam się jako dziewczynka, prawie nie złamałam nogi w trakcie upadku z roweru w wieku pięciu lat, prawie nie spaliłam kuchni, gotując kolację dla rodziców z okazji trzynastej (i ostatniej) rocznicy ślubu, prawie nie trafiłam do Doncaster i prawie nie poznałam moich przyjaciół. Prawie nie zabiłam pierwszej osoby w moim życiu. A jednak wszystko to się wydarzyło.
Zajęliśmy miejsca za pękatym budynkiem, który swego czasu stanowił miejsce obrad samorządu miejskiego, jednak z czasem członkowie tego samorządu zaczęli opuszczać swoje posady i całe przedsięwzięcie legło w gruzach. I dobrze, nie potrzebowaliśmy żadnych przeszkód w kierowaniu naszą betonową dżunglą.
- Drużyna Effie jest już na stanowisku. Kevina i Travisa również - powiedział niski, szczupły mężczyzna w dość komicznie wyglądających goglach rentgenowskich. Nigdy nie przyjęłabym go do drużyny na miejscu Dangersów, ale Travis za niego ręczył. Prawdopodobnie z tych samych powodów, z których Kevin ręczył za Coopera. Spojrzał na zegarek, dodając - Louis i Harry też na pewno już dojechali. Czekają na odpowiedni moment.
Uniosłam wzrok do góry. Niebo było granatowe, w niektórych miejscach rozświetlone przez pojedyncze, nieśmiało migające gwiazdy. Jedna z nich świeciła najmocniej- Noel Keene nabity na pal. Jego oczy były solidnie zaciśnięte, a na jego twarzy malował się wyraźny ból, ale coś wewnątrz mnie podpowiadało mi, że żyje. Przez chwilę pomyślałam nawet, że jest cały i zdrowy, ale, zważając na okoliczności, odrzuciłam od siebie tę myśl szybciej, niż ją przyjęłam.
- Czekajmy na sygnał - rzekł chłopak.
- Na jaki sygnał? - zapytałam. Nienawidziłam być niedoinformowana. Tym bardziej w sprawach mojego gangu, który, do jasnej cholery, był mój!
Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz jego słowa zostały zagłuszone przez przeraźliwie głośny ryk strażackiej syreny. Na plac z ogromną prędkością wtoczył się olbrzymi wóz w jaskrawoczerwonym. Wjechał w tłum, nie zważając na nic. Przysięgam, że słyszałam szczęk kości ludzi miażdżonych pod kołami. Za kierownicą siedział Frank, choć to właśnie on był najmniej kompetentnym uczestnikiem ruchu drogowego, co, akurat w tej sytuacji, bardzo się przydało. Na dachu stali Louis i Harry odziani w specjalistyczne kamizelki kuloodporne i szczerzyli swe zęby w triumfalnych uśmiechach, choć jeszcze niczego nie wygrali. Z węża trzymanego przez Tomlinsona zaczęła wydostawać się woda, którą usiłował ugasić płonący stos.
To było ostatnie dwadzieścia minut życia dla jednego z nas.
Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec przed siebie, a za mną podążała moja grupa. Przed oczami zrobiło mi się całkowicie ciemno, ale udawałam, że znam trasę na pamięć i prułam na ślepo, strzelając, gdzie popadnie. Moje ręce były moimi oczami, a pistolet moim mózgiem. Usłyszałam rozdzierający krzyk tuż za moimi plecami, więc odwróciłam się, by zobaczyć, co się stało. Ciało Augusta Coopera leżało bezwładnie w kałuży gęstej krwi, sączącej się w zastraszającym tempie z jego tętnicy szyjnej. Smoki były uzbrojone.
Schyliłam się, unikając pocisku, który z niesamowitą siłą przecinał powietrze, by zaraz potem roztrzaskać szybę w jednym z okien starego, zamalowanego bladoróżową farbą budynku. Pospiesznie wycelowałam broń w stronę atakującego, który upadł na ziemię, chwytając się za serce. Świetna celność, Abro.
Cała moja drużyna, a raczej to, co jeszcze z niej pozostało, rozbiegła się po dziedzińcu. Wszędzie latały naboje i czułam się jak w jakiejś pierdolonej grze, w której nie da się wyjść na wyższy poziom, póki nie polegnie się w tym najprostszym. Jeżeli zwycięstwo ma kosztować mnie życie, chyba wolę odpaść w przedbiegach.
Kątem oka dostrzegłam, jak Louis zeskakuje z wozu, uprzednio wręczając Harry'emu wąż strażacki do ręki, w której akurat nie trzymał pistoletu. Mężczyzna początkowo miał drobne problemy z utrzymaniem go pod odpowiednim kątem, jednak szybko udało mu się z nimi uporać. Niestety, ogień nie chciał ustępować i coraz prędzej piął się w górę, chcąc zniszczyć ciało Noela.
Tomlinson zniknął za drzwiami jednej z kamienic, a ja nie miałam zielonego pojęcia, do czego zmierza. Mimo wszystko ufałam mu. Był bezbłędnym taktykiem i wierzyłam, że również tym razem wszystko dokładnie zaplanował.
Któremuś z nas pozostało już tylko piętnaście minut życia.
- Bree, za tobą! - krzyknął ktoś, a ja pospiesznie obróciłam się i wystrzeliłam kulę w kierunku ciemnowłosego chłopaka, który nie zdążył się przed nią uchylić i zatoczył się, wpadając na masywne drzwi brzydkiego, wysokiego bloku.
Dziwiłam się, jak sprawnie udaje się Harry'emu unikać wszystkich wymierzanych w niego strzałów. Ludzie, napierający na niego w jednym momencie, w drugim stawali się jego ofiarami. Zazdrościłam mu sprytu i zwinności.
Louis pojawił się w oknie kamienicy, w którą się zapuścił, a jego kierunku poleciało kilka kul. W porę jednak kucnął, dzięki czemu żadna w niego nie trafiła. Chwilę później dostrzegłam jego postać na dachu budynku.
Ogień, próbujący strawić Noela, został pokonany i niemalże całkowicie dogaszony, a chłopak powoli odzyskiwał przytomność. Moja radość, kiedy zobaczyłam, że przeżył, była nie do opisania. Trwała jednak niedługo, ponieważ jeden z pocisków, który wyleciał z lufy napakowanego Kanadyjczyka, prawie roztrzaskał mi czaszkę. Wygięłam się pod dziwnym kątem, unikając śmierci o kilka milimetrów.
Ponownie zerknęłam w stronę dachu budynku, gdzie stał Tomlinson. Balansował pomiędzy ładunkami, nie pozwalając żadnemu nawet na lekkie draśnięcie. Naprawdę mi imponował. Podszedł do krawędzi i wyciągnął ręce w stronę półprzytomnego Keen'a, jednak był odrobinę za daleko, przez co nie mógł go dosięgnąć, choć był już maksymalnie bliski upadku.
Styles ześliznął się z dachu, uprzednio wylewając całkiem sporą ilość wody na twarz jakiejś dziewczyny, powodując tym samym jej zgon spowodowany zalaniem płuc. Nigdy nie widziałam, by ktoś robił się blady tak szybko.
Frank nadal siedział za kierownicą i próbował wydostać się z centrum bitwy, jednak utrudniały mu to martwe ciała, walające się wszędzie, gdzie popadnie.
Louis finalnie dostał się do Noela i w jakiś sposób udało mu się odplątać liczne węzły na linach, którymi przywiązano go do słupa. Przeciągnął go przez cały dach i zniósł na dół, po czym załadował go do niewielkiej furgonetki, którą prowadził młody Freeman. W jego oczach dostrzegłam przerażenie. Pierwszy raz był świadkiem prawdziwej wojny gangów i widać było, jak bardzo chce się pozbyć tego obrazu. Wydaje mi się wręcz, że nie był świadom, jak poważna jest cała sytuacja.
Kres życia dla jednego z nas zbliżał się nieubłaganie, robiąc coraz większe kroki.
Travis przebiegł mi przed oczami, oddając kilka strzałów w przeciągu dziesięciu sekund. Wszystkie okazały się celne, przez co uśmiercił około cztery osoby.
Okropnie bałam się o moich przyjaciół, bowiem nigdzie nie mogłam ich dostrzec. W mojej głowie rodziły się najczarniejsze scenariusze, a, co gorsza, wszystkie miały prawo się sprawdzić.
U mojego boku pojawił się Tomlinson z lekko krwawiącym policzkiem i rękami całymi w bordowej cieczy.
- Zabiłem nijakiego Ralpha na schodach, po czym sam wyjebałem się na tych samych schodach - oznajmił, zdejmując kamizelkę i podając ją mnie. - Zakładaj.
Nie musiał powtarzać mi drugi raz, gdyż odzienie prędko pojawiło się na moim ciele. Gdybym nie stanowiła właśnie celu odstrzału dla około dwudziestu osób, zapewne bym się wzruszyła.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu Effie, jednak nigdzie jej nie zauważyłam, co bardzo mnie zaniepokoiło. Wiedziałam, że na polu bitwy radzi sobie doskonale, lecz tym razem nie mogliśmy ufać swoim umiejętnościom tak, jak zwykle. Nawet one potrafiły zawodzić.
W pewnym momencie przestałam nawet słyszeć strzały. Wydawało mi się, ze znajduję się po środku czegoś, czego tak naprawdę nie ma. Po środku nicości. Ludzie wokół mnie padali, jak lalki, którym ktoś poodcinał sznurki, a mnie zrobiło się głupio, że nie padam wraz z nimi.
- Schyl się! - krzyknął Louis, a ja pospiesznie wykonałam jego polecenie, dzięki czemu mógł z zaskoczenia zaserwować kulkę w brzuch mężczyźnie w niemęskim blondzie.
Wymiana amunicji trwała w najlepsze, a na ziemi zrobiło się tak gęsto od krwi, że ciężko się chodziło. Ludzie, biegnąc, potykali się o martwe ciała swoich, przyjaciół, jednak nikt nie mógł płakać. Czas na płacz będzie bowiem dany jedynie tym, którzy wyjdą cało z tej potyczki, a coś podpowiadało mi, że takich osób będzie niewiele.
Rozległ się wyjątkowo głośny strzał, strzał znacznie głośniejszy niż wszystkie pozostałe, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Na początku zranił tylko moje uszy, lecz wkrótce także moje oczy. I z jakiegoś powodu również moje serce.
Obróciłam się i odruchowo spojrzałam w stronę wozu strażackiego. Przez całe moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Cała przednia szyba leżała w kawałkach pośród zwłok.
Frank Coffey posłał mi swoje ostatnie spojrzenie z fotela kierowcy. Było pełne miłości. Mówiło "Allie".
Od Autorek:
Cześć, co u Was słychać? Już drugi tydzień szkoły... Cholera, to jest jakiś joke! :o
Od razu informujemy, że rozdział może zawierać błędy, bo niestety, ale go nie sprawdziłyśmy.
Jak widać Frank zginął, ktoś za nim już tęskni? ;) Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie był lubianą postacią, ale jednak to wciąż Frank! :o
Zaczęła się prawdziwa wojna, teraz możecie już być przygotowani na dużo krwi i takich rzeczy :D Nie będziemy ukrywać, że uwielbiamy takie sceny, ha! ^^
Chciałybyśmy bardzo podziękować za każdy komentarz pod ostatnią notką, naprawdę to doceniamy i uwielbiamy Was, lecz... Właśnie LECZ.
Słuchajcie, to nie tak, że jesteśmy niewdzięczne, bo naprawdę widzimy kto komentuje systematycznie i dziękujemy tym osobom. Ale są osoby, które najwyraźniej to olewają. Czy parę słów od Was to tak dużo? Naprawdę? To jest okropne dla nas, bo wydaje się nam, że to my robimy coś źle. Także prosimy o te komentarze, bo to jednak podbudowuje naszą samoocenę.
I sprawa aska... To wy prosiliście, abyśmy go założyły, a teraz nic tam nie ma? Zero pytań czy jakichś sugestii? To niemiłe, bo wychodzi na to, że robimy wszystko po nic, tak naprawdę.
Także dziękujemy osobom, które się starają.
ASK
Pozdrawiamy! <3
Piekny! Straszny, przerażający ale piękny! Czekam na next
OdpowiedzUsuńDziewczyny !
OdpowiedzUsuńTym rozdziałem przeszłyście same siebie . Iza , perspektywa Effie , jak zwykle jest cudna , ale Paulina pokazałaś klasę . Udowodniłaś mi , jak wielki talent posiadasz i , choć nigdy w to nie wątpiłam , teraz dałaś czadu na maksa.
Śmierć Franka nie przejęłaby mnie , gdybyś nie opisała jej tak tajemniczo , tak pięknie , tak krótko . Jest naprawdę idealnie .
Rozdział jest idealny , co oczywiście jest zasługą Was obu i za to składam wam pokłony , bo ja nigdy nie potrafiłabym tak pisać . Nie skomentowałam ostatniego rozdziału , bo nie miałam czasu , ale wierzcie mi , poruszył mnie bardzo .
Podoba mi się to , że wasze rozdziały są tak długie i zawierają tak wiele emocji , uczuć , a wszystko jest tak doskonale opisane , że nie da się od tego oderwać . Ponadto dodajecie je w piątki , czyli w najlepszy możliwy dzień , bo ostatni dzień szkoły .
Jesteście super !
Bree jest moją ulubioną bohaterką , ale oczywiście kocham też Effie . Różnią się od siebie i na pierwszy rzut oka ich przyjaźń jest właściwie niemożliwa ,a tak naprawdę jest to najpiękniejsza przyjaźń , o jakiej kiedykolwiek dane mi było przeczytać .
Odleciałam , kiedy Louis oddał Bree swoją kamizelkę . To tak , jakby poświęcił swoje życie , by ją uratować . Kocham to , co jest pomiędzy nimi . Takie małe gesty , które sprawiają , że można się w nich zakochać . Są tacy niewinni i nieśmiali , zupełnie inny poziom niż relacje Effie i Hazzy ., które swoją drogą też bardzo mnie rozczulają .
Piszcie dalej i nigdy nie przestawajcie , bo idzie wam to świetnie . Tworzycie idealny duet .
Mam nadzieję , że przewidujecie drugą częśc opowiadania , to byłoby cudne .
Pozdrawiam .
~Alicja
Przyznam, że śmierć Franka opisana przez was na prawdę mnie poruszyła. Jakoś specjalnie nie byłam do niego przywiązana, nawet nie przywiązywałam do niego żadnej uwagi... a teraz jest mi go szkoda :(
OdpowiedzUsuńHarry i Effie... no właśnie Effie. Co ona wyprawia? Przecież Styles się stara nawiązać dobre kontakty ( If you know what i mean :D ) no i on jest przecież taki zajebisty ^^
Louis tak bardzo kochany i gotowy poświęcić się dla przyjaciół ( mając na myśli Bree oczywiście :D ).
Sama w sobie nie przepadam za krwawymi rozdziałami w których jest mało zboczeństwa i awawowania XDDD <3 Ale zaczynam lubić to w opowiadaniach dzięki wam dziewczyny :) Czekam na dalszy rozwój akcji :3 Pozdrawiam!!! ♥♥♥ xx
Super blog i rozdział . Naprawdę podziwiam kreatywność szacunek w Twoja stronę :D
OdpowiedzUsuńGenialne! <3 <3 <3 kocham!!!!
OdpowiedzUsuńAkcja!! Kocham :D weny życzę ;*
OdpowiedzUsuńBiedny Frank, biedny Noel, biedny Tommo. Wszyscy biedni :((((
OdpowiedzUsuńO kur*a !!! <333
OdpowiedzUsuńAż dreszczy dostałam :O
Next ! <3
OdpowiedzUsuńPłakałam. Dlaczego Frank musiał umrzeć??
OdpowiedzUsuńDlaczego? Życie jest takie okrutne...
Oczywiście rozdział super jak zawsze i z niecierpliwością czekam na następny.
Dziękuje
OdpowiedzUsuńDziewczyny, przepraszam, że od dłuższego czasu nie dawałam znaków życia na tym blogu. Ostatnio sporo mi się tego nazbierało, bo przez jakiś czas nie odwiedzałam blogosfery, no i teraz nadrabiam zaległości. Znaczy, już je nadrobiłam. Trochę tego było, ale warto było poświęcić ten czas na przeczytanie zaległych rozdziałów, bo piszecie naprawdę świetnie i czyta się bardzo przyjemnie.
OdpowiedzUsuńCzytając ten rozdział zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno ja się do tego nadaję? To, co tworzycie, a to, co tworzę ja... WIELKA PRZEPAŚĆ!
Nigdy nie opisałabym lepiej śmierci Franka. Wszystko było takie tajemnicze. Nawet mnie to poruszyło, a nie przepadałam za tą postacią. Tak po prostu, nie lubiłam go.
To dobrze o Was znaczy, bo przejęłam się śmiercią postaci, którą wcześniej miałam głęboko w czterech literach. Gratuluję!
Ogólnie podobał mi się zachowany klimat w tym rozdziale. Taki tajemniczy, z dawką grozy, trochę przerażający. Znaczy dla mnie, bo ja jestem z natury bardzo strachliwym człowiekiem i boję się dosłownie wszystkiego. Czytając takie rzeczy moja wyobraźnia zaczyna działać, a potem śpię cała pod kołdrą, ale nieważne, bo zbiegam z tematu. Ups! Podobało mi się no! Podobało i już. Nie! Podobało, to mało powiedziane. Ja to wręcz kocham! Tak, kocham, to chyba właściwe słowo.
Genialnie napisany rozdział, świetny pomysł, wszystko pięknie opisane. Wszystko ma swoje miejsce. Trzymam kciuki za Harry'ego i Effie. Niech ona się ogarnia. Oni są świetni. Uwielbiam ich. <3 Oczywiście uwielbiam też Bree i Louisa! O tak!
Kocham Louisa, jest taki uroczy! Przepraszam, ale jestem niedojebana, więc ten komentarz jest taki trochę z dupy. No, ale najważniejsze jest to, żebyście wiedziały, że wykonałyście kawał dobrej roboty. Kocham to i czekam na ciąg dalszy z niecierpliwością. Następnym razem postaram się skomentować jak najszybciej! :)
Gorąco pozdrawiam, życzę mnóstwo weny oraz czasu, a także zapraszam do siebie;
listafanfic.blogspot.com
rip-fanfic.blogspot.com
Świetny rozdział ;) Ale dlaczego Allie, polubiłam ją :/
OdpowiedzUsuńM.
Świetny rozdzial! Nie wierze ze tak sie to potoczyl ;-; Czekam na nexta. Życzę weny !
OdpowiedzUsuńO. Jezu.
OdpowiedzUsuńvhdjcb ncnsdc
Sama nie lubię takich komentarzy, ale...
Wow....
Co prawda nie czytam blogów, które mają więcej niż 10 rozdziałów, ale on jest taki cudowny...
T.A.L.E.N.T.
Obserwuję.
Jeśli mogę, zostawiam LINK do siebie. :)
pani-lecter.blogspot.com
Dziewczyny, wielkie pokłony w Waszą stronę.
OdpowiedzUsuńOpowiadanie, które tworzycie jest niesamowite.
Kiedy je czytam, zdaje mi się, że czytam książkę jakiegoś dorosłego pisarza z doświadczeniem kilkunastoksiążkowym. Aż ciężko mi uwierzyć, że jeszcze nie wyszłyście z gimnazjum.
Bree jest moją ulubioną bohaterką. Jest bardzo określona, wie, czego chce, ale mimo wszystko jeszcze trochę się w tym wszystkim gubi. Jej relacja z Lou jest okropnie słodka i ilekroć widzę, że będą ze sobą rozmawiać, albo dojdzie do jakiegokolwiek ich wspólnego kontaktu, moje nogi robią się jak z waty, przysięgam. Kocham jej podejście do życia i to, jak myśli.
Effie jest zaraz za Bree, od początku opowiadania depcze jej po piętach. Kocham ją. To, jak pieprzy się z Harrym i bardzo to przeżywa, a potem mówi, że nic się nie stało i wcale go nie kocha. Cudowne *_*
Kevin to zdecydowanie najlepsza postać męska, jaką wykreowałyście. Gość jest niesamowity, wrzuca do historii tyle ciekawych scen i tyle humoru, że aż ciężko się nie uśmiechnąć, kiedy widzi się jego imię.
Wren jest bardzo tajemniczy. Lubi poezję, bawi się pilotem, gdy się denerwuje.Intrygująca postać, naprawdę.
Noel jest chyba bardzo przyjacielski, rodzinny i ciepły. Świetny facet...
I Dangersi...
No cholera... Louis to jest w ogóle mój Bóg. Co prawda moim ulubieńcem z 1D jest Zayn, ale go tu nie ma, więc... Liam... Ale jego też tu nie ma, więc Lou. No cudowny *____* Cieszę się, że nie zrobiłyście z niego jakiegoś marchewkowego głupka, jak na innych blogach. Jest po prostu świetnym, mądrym, oczytanym facetem.
Harry... Nie mogę rozgryźć, co chodzi mu po głowie. Jest dla mnie ogromną zagadką.
Allie to dziewczyna, która wkurwia mnie od samego początku i chyba nic nie jest w stanie mnie do niej przekonać.
Travis... Cholera, najlepszy Dangers, jakiego mogłyście stworzyć, serio. Taki Kevin w wersji Dangers :D
I Frank, kurwa, martwy :) Cieszę się, chociaż, nie powiem, poruszyła mnie jego śmierć.
Podsumowując- jesteście niesamowite, macie fantastyczny talent i mam nadzieję, że szykujecie drugą część. Ah, i na ile rozdziałów przewidujecie pierwszą?
Miłego wieczoru! Weny i trzymajcie się, gimbusy :)
~Karolina Diana Weronika
Dziewczyny, jesteście niesamowite!!!! Dziękuje wam z całego serca że to piszecie, macie niewykly talent, wiec piszcie dalej. Z niecierpliwoscia czekam na nst. /tori
OdpowiedzUsuńŚwietny, zapraszam do mnie.
OdpowiedzUsuńhttp://how-to-be-proud.blogspot.de/