piątek, 24 października 2014

Rozdział Siedemnasty

Z perspektywy Bree.

Deszcz sypał się z nieba milionami małych szkieł. Siedziałam na kanapie w salonie, dopijając chłodne resztki herbaty, której smaku nawet nie czułam. Była godzina dwudziesta druga osiemnaście, a ja myślałam o ranach. Swoich i tych, którzy są lub kiedykolwiek byli mi bliscy. Po raz kolejny utwierdzałam w sobie przekonanie, że wszystkie krzywdy świata mają swój początek w miłości. Gdy otwieramy się na miłość, stajemy się bezbronni i zmieniamy się w tarczę, pochłaniając cały ból. Zawsze myślałam, że miłość rodzi radość, ale prawda jest zupełnie inna. To, co do­tychczas było gdzieś głębo­ko w nas uśpione, za­pom­niane, skry­wane – myślę tu zwłaszcza o ra­nach, tych naj­wcześniej­szych, których nie by­liśmy w sta­nie zro­zumieć ani się przed ni­mi ob­ro­nić – w miłości zaczy­na się odzy­wać, cza­sem na­wet krzyczeć. Miłość ujawnia rany i przez to tak bardzo jej nienawidzę.
Na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się zdjęcie Janis, a ja szybko nadusiłam czerwoną słuchawkę. Po raz piętnasty tego wieczoru.
Czułam, że całe moje życie sypie się jak domek z kart. Wykorzystałam już jednak całą energię, więc, kiedy runie, nie uda mi się tego odwrócić i zostanę na środku tego bałaganu z jednym, marnym królem kier w lewej dłoni, którym będę próbowała wygrać całą grę, rzucając go na stół i łudząc się, że przeciwnik ma same dwójki.

- Paskudna pogoda - mruknął Louis, zająwszy miejsce w moim ulubionym fotelu.
Witaj, Królu Kier, jestem Twoją Damą Pik.
- Harry, Effie i Wren znaleźli brata jednego ze smoczych dowódców - oznajmił. - Okazuje się, że Garry Barra, o którym mówił Kevin, wcale nie jest tam taką szychą. W sumie... Ma tylko jeden oddział i za bardzo się nie udziela.
- Świetnie - wymamrotałam, odkładając pusty już kubek na stolik obok. - I tak nadal nie mamy planu. Ja naprawdę mam już dość.
- Nie tylko ty - westchnął teatralnie, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej. - Wszyscy cierpimy.
- Problem w tym, że ja już chyba przyzwyczaiłam się do cierpienia - powiedziałam.
Zapadła cisza, przerywana tylko wibracją, wydobywającą się z mojej komórki. Janis nie dawała za wygraną, a ja właściwie całkiem przestałam się przejmować. Gdyby chodziło o Noela, odebrałabym bez zastanowienia, jednak wiedziałam, że wszystkimi wskazówkami odnośnie postępowania z nim dzieliła się z nowym lekarzem, którego sprowadziliśmy z sąsiedniego miasta do opieki nad rannymi. Rozmawiałam z nim raz i nawet dokładnie nie pamiętałam jego imienia. Pamiętam tylko, że brzmiało bardzo francusko, jakby ktoś rysował gwoździem po zardzewiałej powierzchni.
- Bree, chcę, żebyś wiedziała tylko, że mam cholerną ochotę cię pocałować - mruknął w końcu w przestrzeń. Nie spojrzał na mnie. Nie spojrzał właściwie na nic konkretnego. Lubił tak robić, a ja już się przyzwyczaiłam. Zabawne... Przyzwyczajam się do tak wielu rzeczy.
- Powinnam się cieszyć? - spytałam, wzruszając ramionami.
I znowu cisza. Spuściłam wzrok na podłogę. Usłyszałam szelest. Wstał, obszedł pokój dookoła w charakterystycznym dla niego tempie: krok na raz, krok na dwa, przerwa na trzy, krok na cztery, po czym usiadł na kanapie obok mnie i począł wpatrywać się w podłogę razem ze mną. Tkwiliśmy wspólnie w dziwnej próżni, w której wcale tkwić nie chciałam, jednak, skoro ostatecznie do niej trafiłam, nie miałam nic przeciwko.
Podniosłam twarz. On też. Spojrzałam w jego oczy i poczułam ciepło, które z ogromną prędkością rozeszło się po moim organizmie.
Czy istnieje jakaś gra karciana, w której Dama Pik zwycięża z Królem Kier?
Przysunął się do mnie maksymalnie i złączył nasze usta w długim, wręcz zachłannym i ponaglającym pocałunku.
Dokładnie rok temu właścicielka kiosku na obrzeżach Doncaster rzuciła się pod pociąg. Samobójczymi. Kapłan odmówił pogrzebu, bo postąpiła wbrew wierze. Tego samego wieczoru wygłosił kazanie o tym, że Bóg sądzi nie wedle czynów, lecz intencji. Paradoks, prawda? Dziś to ja jestem Bogiem. Nie oceniam wedle czynów, lecz wedle intencji. Problem tkwi w tym, że mam te intencje głęboko w dupie.
- Teraz możesz się cieszyć - uśmiechnął się z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy, kiedy się ode mnie odkleił.
Oddychaliśmy ciężko, zatraciliśmy się w naszym własnym rytmie, własnej melodii, którą pokochałam bardziej niż country.
- Chyba cię kocham - mruknął, po czym wstał z miejsca i wyszedł z pokoju. Nie wiem, gdzie, nie wiem, po co. Nieważne.
Jego słowa tłukły mi się po głowie jak niezrozumiałe echo. Momentalnie stały się moim przekleństwem, a ja nie wiedziałam, o którą część jego wypowiedzi właściwie mi chodziło.
Znowu miłość. Znowu ta kurwa w czerwonej sukience.
                                                                                *

Stałam w kuchni, oparta o blat z papierosem w ustach i butelką wódki na specjalne okazje w prawej ręce. Mój zmęczony mózg generował właśnie kolejną myśl dość intensywnie nacechowaną paradoksem, a ja nawet nie potrafiłam jej zidentyfikować. Słyszałam, jak na górze dusi się Noel, ale wiedziałam, że Cochonnet, rzekomo bardzo kompetentny, jednak ja w tę kompetencję nie wierzyłam, ślęczy w jego pokoju całymi dniami i na pewno nie pozwoli, by stało się z nim cokolwiek złego. 
Zaufałam temu mężczyźnie całkowicie na ślepo i po raz pierwszy żałowałam, że Janis jednak nie została z nami w Doncaster.
Przysunęłam butelkę do ust i poczułam, jak zbawienna substancja rozlewa się po moich wnętrznościach, dając ukojenie.
Do kuchni wparowała Effie. Jej makijaż był rozmazany w typowy dla niej sposób, a z niestarannie skleconej fryzury na jej głowie wysuwały się pojedyncze kosmyki włosów.
- Louis powiedział, że mnie kocha - wykrzywiłam się. Choć alkohol sprawiał, że czułam się naprawdę dobrze, smakował obrzydliwie.
- Czyli zostałyśmy bez pociechy duchowej? - spytała. Sprawiała wrażenie, jakby wcale nie przejęła się tym, co przed chwilą jej powiedziałam, jednak byłam przekonana, że wewnątrz gotuje się ze zdenerwowania.
- Jest wódka - podałam jej butelkę, a ona kiwnęła z uznaniem głową i postanowiła, że dotrzyma mi towarzystwa w trudach i znojach mego posiedzenia.
Usiadła na krześle przy stole, więc usiadłam obok niej. Wymieniałyśmy się flaszką, nie siląc się na brudzenie kieliszków. Brakowało tylko Kevina, a stworzylibyśmy prawdziwy klub adoracji procentów.
Usłyszałam huk, a butelka wypadła z mojej ręki i roztrzaskała się na podłodze. Poderwałyśmy się z miejsca i pobiegłyśmy do salonu. Przy wejściu stał Matt, trzymając zakrwawionego Wrena pod rękę. Chłopak ledwo trzymał się na nogach. Jego koszula była przesiąknięta czerwienią, a przez jego oczy przewiązano ciasno czarny szal.
- Stracił wzrok.

Z perspektywy Effie.
Ból jest nieodłączną częścią naszego życia, nigdy nie znika ani nie chowa w kącie, tylko jak anioł stróż kroczy za nami, szepcząc nam cicho, że zaraz znowu będziemy go odczuwać, a jego zimny oddech zaciska się na naszych gardłach.
Nie pamiętałam, kiedy ostatnio chociaż przez chwilę ten ból dał mi chwilę wytchnienia. Cały czas cierpiałam, nie było sekundy, abym była w pełni szczęśliwa. Wszystko się waliło.
Na domiar złego Wren stracił wzrok, coś co było dla niego najważniejsze. Wiedział, że to jego koniec i nie będzie mógł już dalej być dawnym sobą. Ja także to wiedziałam i cholernie bolało mnie to, że zakończył się jakiś rozdział jego życia bowiem, to nie powinno się zdarzyć!
- Myślisz, że jest w niebie? - usłyszałam cichutki głos Allie, która ze łzami w oczach wpatrywała się w grób Franka. - Nigdy nie wierzyłam w takie głupstwa jak niebo i piekło, ale teraz naprawdę bym chciała żeby zaznał spokoju i szczęścia.

- Na pewno ma się dobrze - zapewniłam ją, choć słabo w to wierzyłam. Frank był potworem, nie oszukujmy się, że było inaczej.
- Brakuje mi go - zaszlochała, a łzy zaczęły spływać po jej policzkach. - Okropnie za nim tęsknię. Bez niego już nic nie jest takie samo.
- Oczywiście, że nie i już nigdy nie będzie. Masz zjebane życie, ale jeśli się postarasz, to twoje dziecko będzie miało lepsze. Masz dla kogo walczyć!
Między nami znowu zapadła cisza, którą przerywał tylko szum liści i pociągnięcia nosem King. Na jej twarzy pojawiło się skupienie, gdy zastanawiała się nad moimi słowami i miałam nadzieję, że wyciągnie z nich pewne wnioski. Pragnęłam, aby jej dziecko miało dobre życie, aby nie musiało żyć tak jak my. Allie powinna odejść, chciałam tego.
- A ty masz dla kogo walczyć, Effie?
Jej pytanie zbiło mnie z tropu. Nie znałam na nie odpowiedzi i to wprawiło mnie w dziwną melancholię. Chyba miałam dla kogo walczyć, prawda? Byli tata, Bree, Wren, Noel, Kevin, Janis... Harry. Jednak czy na pewno miałam po co walczyć? Jak długo by mnie opłakiwali zanim wróciliby do codziennej rutyny? Tydzień czy może mniej?
Uśmiechnęłam się smutno i zerknąwszy ostatni raz na grób Franka, rzekłam:
- Chodź, Allie, przed nami masa roboty.
*
Miałam nadzieję, że w domu będę miała chwilę spokoju i zaszyję się w swoim pokoju, pogrążając się w jego mroku, jednak jak zwykle los spłatał mi psikusa. Stan Noela nagle zaczął się pogarszać, a lekarz, który zastępował Janis nie dawał nam dużo nadziei.
Nie chciałam go oglądać w takim stanie, ale chciałam być przy nim, trzymać go za rękę i powtarzać, że musi spiąć tyłek i walczyć jak na niego przystało. Pomylone, prawda?
Bolało mnie serce, gdy patrzyłam na jego bladą skórę, zapadnięte policzki, podkrążone oczy czy popękane usta i oczy pozbawione blasku. To nie był Noel, którego znałam, ten Noel nie miał w sobie życia, a jego miłość do głupiego kocura zaczęła pomału wygasać. Zapewne każdy się spodziewał, że Adolf nie będzie wcale się przejmował losem swojego pana i pójdzie w cholerę, ale tak się nie stało - wiernie leżał ku jego boku i patrzył na niego smutno.
- Czemu masz taką minę, Eff? - głos Noela był zachrypnięty.
- Jaką? - grałam głupią, wiedziałam, że zobaczył moje przygnębienie.
- Wiesz jaką - westchnął. - Nie martw się, nie lubię jak to robisz.
- Nigdy się nie martwię, kumplu - wymusiłam uśmiech.

Noel pokiwał głową, po czym zaczął się okropnie dusić i nie mógł złapać oddechu. Spojrzałam spanikowana na resztę osób, które znajdowały się w pokoju, ale oni także byli przerażeni. Bree zaciskała palce na krześle, jakby bała się, że zaraz upadnie, a Tomlinson podtrzymywał ją w tali, co niezmiernie mnie zirytowało. Kevin kołysał się na piętach i co chwilę zerkał w kierunku Keene'a, a Harry stał obok mnie tak sztywno, że bałam się iż zaraz padnie jak kłoda.
Nie chciałam tej atmosfery, nie chciałam tego widoku jak z horroru.
- Czegoś potrzebujesz? - spytała Bree.
- Z chęcią napiłbym się piwa z Kevinem - zaśmiał się, lecz po chwili po raz kolejny zaczął się dławić.
- Będziemy pić do samego rana, gdy tylko staniesz na nogi - zapewnił go Kevin.
Próbowałam włączyć się w rozmowę chłopaków, chciałam pokazać, że jestem silna, ale nie umiałam. Siedziałam zgarbiona, patrząc ukradkiem na jego słabe ciało i nie mogłam uwierzyć, że ta scena ma miejsce. Byliśmy na szczycie, królowaliśmy, a teraz polegliśmy i znajdowaliśmy się pod ziemią.
- Chcę żebyście mi coś obiecali - wyszeptał Noel.
- Cokolwiek zechcesz - mruknął Louis.
- Obiecajcie, że zabijecie tych drani i pokażecie im do kogo należy to miasto.
- Mówisz tak jakbyś chciał się z nami pożegnać - w moich oczach pojawiły się łzy, go to mówiłam. - Pomożesz nam w tym, Noel i nie masz kurwa prawa myśleć inaczej!
- Bates - westchnął Styles, słysząc mój krzyk.
- Nie! - zerwałam się z krzesła. - Nie żegnasz się z nami, rozumiesz?! Masz wyzdrowieć i nic innego mnie nie interesuje!
A potem wybiegłam z pokoju, bowiem czułam, że nie dam rady już dłużej powstrzymywać łez, ale udało mi się. Nie wybuchłam płaczem, nie upadłam na podłogę, chlipiąc jak dziecko. Nie zrobiłam nic, tylko stałam jak słup soli, próbując poukładać sobie w głowie pewne sprawy. Z Noelem było coraz gorzej, pomału od nas odchodził, zabierając ze sobą cząstkę mnie.
Nie wiedziałam, co mam zrobić.
Umierałam od wewnątrz.
*
Nienawidziłam życia, nienawidziłam Boga, bo tak okrutnie nas traktował. Miałam ochotę zacząć krzyczeć na całe gardło, aby wyrzucić z siebie negatywne emocje, ale to by nie pomogło, ponieważ mój przyjaciel właśnie został skrzywdzony i to na całe życie. Wren był niewidomy, co mogło stać się gorszego? Wiedziałam, że wolałby umrzeć niż nie widzieć, ale nie mogłam mu w tym pomóc. Nie mogłam go stracić do cholery!
Za to Noel nie radził sobie z bólem, czułam, że stanie się coś złego. Z dnia na dzień był coraz słabszy i nie mogliśmy mu pomóc.
Dlaczego to nie byłam ja?! Zasłużyłam sobie na to, zasłużyłam na każde cierpienie, więc dlaczego cierpieli moi bliscy?
Ból był chujowy przez wielkie CH. Zastanawiałam się czy jeszcze kiedykolwiek moje życie będzie dobre. Czy ludzie dzielą się na złych i dobrych? Więc jeśli tak, to co sprawia, że wybierają zło? Dlaczego ja wybrałam zło? Co mnie do tego skusiło? Władza? Pieniądze? Co było tak pożądane przeze mnie, że to zrobiłam? Czemu tego nie pamiętałam?
Czasami wydawało mi się, że po prostu jestem w kiepskim film z popieprzonym scenariuszem, którego reżyser po prostu chciał wszędzie lać krew. Gdzie w tym scenariuszu było dobro? Uciekło? Nieźle.
Szłam przed siebie, a moje łzy mieszały się z deszczem, który moczył mnie niemiłosiernie. Nie mogłam siedzieć w domu, nie dałam rady patrzeć na potykającego się o wszystko Wrena i Bree, która próbowała mu pomóc. Nie wytrzymałam tego i po prostu uciekłam bez żadnego słowa. Jak miałam go wesprzeć? Powiedzieć, że będzie dobrze? Pieprzenie! Nic nie będzie dobrze do cholery!
Chciałam żeby to wszystko się już skończyło, nie miałam siły, aby dłużej walczyć. Bolało mnie serce, bolały mnie nawet moje myśli, wychodziło na to, że moje życie było jednym, wielkim bólem, który nigdy nie mijał.
Szloch opuścił moje usta, gdy podparłam się o latarnię, schylając głowę. Płakałam jak dziecko i tylko czekałam na to jak zaraz dostanę śmiertelną kulkę. Czy taka śmierć byłaby dobra? Nikt by jej nie zauważył, schowano by moje ciało, a przyjaciele myśleliby, że stchórzyłam i odeszłam. Czy tak byłoby dobrze?
- Bates - usłyszałam głos, który sprawił, że od razu się wyprostowałam.
Przede mną stał Harry, który był tak samo mokry jak ja. Patrzyliśmy sobie w oczy, a krople deszczu uderzały w nasze ciała bez litości.
- Co ty tu robisz? - spytałam, nie siląc się na miły ton. Chciałam być sama!
- Chcę Ci pomóc - rzekł, łapiąc moją dłoń jak koło ratunkowe.
- Nie możesz - warknęłam, próbując wyrwać się z jego uścisku, ale nie dałam rady, był za silny.  - Tego nie da się naprawić!
- Ty byłaś przy mnie, gdy zginął Frank. Teraz ja chcę być przy tobie.
Po tych słowach ponownie się rozpłakałam, czując jak grunt usuwa się spod moich nóg. To było za dużo jak na mnie, nie mogłam już tego wytrzymać.
- Nie dam rady.
- Musisz dać - ścisnął mocniej moją dłoń.
- Nie mam powodu ku temu, powinnam się już dawno poddać.
- Masz go... Ja...
Spojrzałam na niego, a on zamknął oczy, jakby walczył z sobą samym. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł, bowiem coś go blokowało. I gdy po chwili otworzył oczy, które błysnęły piękną zielenią, rzekł:
- Kocham Cię, Effie. Jestem totalnie i chorobliwie w tobie zakochany.

Nie wiedziałam, co powiedzieć, albo jak zareagować. Czekał na moją reakcję, ale żadnej się nie doczekał. Pierwszy raz użył mojego imienia, pierwszy raz powiedział do mnie "Effie" i mogę z ręką na sercu przyznać, że zakochałam się w sposobie w jakim wypowiadał moje imię, jak pieścił każdą literkę, to było magiczne.
Najlepsze i najgorsze w tym wszystkim było to, że ja też coś do niego czułam. Nie wiedziałam czy to prawdziwe uczucie, ale przy nim czułam się inaczej. Oczywiście doprowadzał mnie do szału, ale i stąpał ze mną przed bramą nieba. Harry Styles był moim małym niebem.
Dlatego też nie mogłam zrobić nic innego niż złączyć nasze usta w delikatnym i mokrym (zważywszy na deszcz) pocałunku, który miał mu przekazać wszystkie moje uczucia - smutek, złość, bezradność, szaleństwo, pożądanie, namiętność i wreszcie miłość.
- Bądź moim niebem, Harry.


Od Autorek: 
Witajcie, jak się się miewacie? Widzieliście teledysk "Steal My Girl"? Matko, umieramy z wrażenia przez Louisa, który przebija wszystko! 
W tym rozdziale specjalnie pominęłyśmy Wrena, ponieważ chcemy w następnym rozdziale poświęcić mu więcej uwagi, także spokojnie nie zapomniałyśmy o nim :) 
Co uważacie o rozdziale? O stanie zdrowia Noela? O wyznaniach chłopaków i zachowaniu Bree i Effie? Czekamy na Wasze sugestie :)
Bardzo chcemy podziękować osobom, które komentują nasze rozdziały, to kochane! :)
Jesteśmy wdzięczne i nie chciałyśmy tego robić, ale musimy. Nawet nie macie pojęcia jaką przykrość nam robicie tak z nami pogrywając. Myślałyśmy o drugiej części tego opowiadania, ale teraz kto wie? 
Przykro nam, ale:
30 komentarzy = następny rozdział


niedziela, 19 października 2014

Rozdział Szesnasty

Z perspektywy Bree.

"Załatwione, mamy przyprowadzić go do dwóch godzin" pojawiło się na ekranie mojego telefonu komórkowego, a ja nerwowo przeciągnęłam palcem po ekranie i pospiesznie usunęłam wiadomość.
Oparta o parapet, z nosem przylepionym do brudnej szyby oglądałam migające nad horyzontem słońce, czekając, aż Noel się obudzi.
Jego pokój był małą przestrzenią zagraconą całą kolekcją kiczowatych antyków, które tak naprawdę nie miały dla niego żadnego sentymentalnego znaczenia. Rep­li­ka ręcznie zdo­bione­go, wik­to­riańskiego fo­tela stała tuż obok prak­tyczne­go, składa­nego krzesła z początku dwudzies­te­go pier­wsze­go wieku. Obyd­wa przyk­ry­wała gru­ba war­stwa kurzu, ponieważ Noel nie potrafił utrzymywać w porządnym stanie niczego, co nie było jego twarzą.
Jego głowa, owinięta ciasno białym bandażem, spoczywała na sflaczałej poduszce. Zaraz obok niej leżał Adolf i miauczał z każdym oddechem wykonywanym przez Keene'a, co okropnie mnie denerwowało.
Sporą część czasu Noel poświęcał właśnie na sen, ponieważ nie był w stanie zająć się niczym innym. Każdy krok sprawiał mu ogromny ból, a czasem całkiem tracił czucie w nogach i upadał na ziemię bez możliwości samodzielnego powstania.
- Cześć Bree - wyszeptał słabym głosem, a ja gwałtownie obróciłam się w jego stronę.
Jego włosy sterczały na wszystkie strony, pod jego lewym okiem widniał siny ślad po uderzeniu, a jego usta były spierzchnięte i blade. Posłał mi lekki uśmiech, po czym wykrzywił się z bólu, kiedy usiłował usiąść.

- Jak tam? - spytałam, siadając na małym taboreciku obok łóżka, z którego miejscami zdzierała się już jaskrawopomarańczowa farba. - Bardzo cię boli?
- Już coraz mniej, dziękuję.
Kłamał.
- Perspektywa śmierci potrafi pobudzić człowieka do życia - stwierdził. - Możesz podać mi coś do picia?
Na starej, przedwojennej szafce nocnej w barwne kwiaty, które stanowiły bardzo męski dodatek do całego wnętrza, stała półlitrowa, po części opróżniona już butelka wody niegazowanej, więc odkręciłam zakrętkę i podałam mu ją. Trzęsącymi się dłońmi chwycił plastik, a ja odwróciłam wzrok, nie chcąc patrzeć, jak się męczy. Jestem tchórzem.
- Przepraszam, że musieliście przeze mnie walczyć - wydukał w końcu. - Byłem taki nieodpowiedzialny.
- Noel, to nie jest twoja wina, dobrze o tym wiesz - westchnęłam. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze obwinia się o to, co mu się przytrafiło.
Oplótł mnie swoim spojrzeniem niczym pajęczą siecią, tkaną latami zaufaniem i bezgraniczną miłością. Był cudownym przyjacielem i wiedziałam, że zrobiłby dla mnie wszystko. Mógbły poświęcić się dla nas znacznie bardziej, niż my kiedykolwiek poświęciliśmy się dla niego.
- Wiesz, dlaczego wyszedłem z domu, prawda? - spytał, odwracając wzrok i poszukując nim przeszłości.
- Wendy - mruknęłam.
- Umarła - powiedział, jakby nadal nie mógł w to uwierzyć i utwierdzał w sobie tę świadomość. - Była żywa i już nie jest. Wiesz... Coś nas łączyło. To nie było mocne uczucie jak to pomiędzy tobą i Tomlinsonem czy nawet Effie i Stylesem. To było bardziej dyskretne. Nie mógłbym z nią być, bo... Po prostu.
Uświadomiłam sobie wówczas, że tak naprawdę nie kocham go ani za szcze­ry uśmiech, ani za poczu­cie humoru, ani za głos, który da­je ta­kie ukojenie, ani za to urocze za­gubienie w oczach, kiedy nie wie jak powinien się zachować. Kocham go za to, że jest Noelem Keenem - moim przyjacielem, który nie potrafi rozmawiać na poważne tematy, bo wtedy zawsze brakuje mu słów.
- Wiem - kiwnęłam głową, nie siląc się na żaden ambitniejszy gest. Nie potrzebowałam doprecyzowania. Znałam relację, jaka pomiędzy nimi istniała i wiedziałam, na czym się opierała, dlatego jakiekolwiek objaśnienia w tej sytuacji były zupełnie zbędne.
Telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować jak szalony, a ja poderwałam się z miejsca, pożegnałam się szybko z przyjacielem, obiecując, że wpadnę do niego później i zbiegłam na dół.
W kuchni siedział Louis z komórką, która w jego ręku wyglądała na bardzo ciężką. Wiedziałam dlaczego. Miejsce obok niego zajmowane było przez Travisa, będącego akurat w trakcie spożywania sezamowej bułki wypchanej jakąś sałatą. Jego oczy śmiały się z niewiadomych przyczyn, a nogi pod stołem tupały w nieznanym dla nikogo rytmie.
"Już niedługo", pomyślałam.
Było mi wstyd, bowiem wiedziałam, że to, co wymyśliliśmy jest potworne, jednak wydawało mi się, że nie mamy innego wyjścia. Musimy jak najbardziej zacieśnić krąg ofiar, a Travis jest zbyt cennym zawodnikiem, by narażać go na niebezpieczeństwo.
- Jedziemy się trochę rozejrzeć? - spytałam, udając, że kompletnie nic się nie dzieje, a nasze spotkanie w kuchni to czysty zbieg okoliczności. Rzecz w tym, że zbiegi okoliczności po prostu nie istnieją.
Tomlinson kiwnął głową i podniósł się z krzesła, przesuwając je z hukiem, na co naprawdę bardzo chciałam jakoś zareagować, ale zwyczajnie nie miałam siły, by cokolwiek powiedzieć.
- Chodź z nami, możesz się przydać - zwrócił się do przyjaciela, który niechętnie odstawił niedojedzoną kanapkę na blat i powolnym krokiem skierował się w stronę drzwi.
Po drodze wrzucił na siebie ciężki, ciepły, stary płaszcz z dziurami zamiast kieszeni i kurzem zamiast futra, a także schylił się, by dokładniej zasznurować poobijane buty. Z jednego z nich wystawał długi, biały papieros. Może mu się przydać.
- Gdzie jedziemy? - spytał, zamykając drzwi.
Gdybyś wiedział, na pewno byś się nie zgodził, przyjacielu.
Usiadłam za kierownicą samochodu Effie z nadzieją, że nie będzie miała mi za złe tej drobnej pożyczki. Kochałam ten wóz. Obok mnie usiadł Travis, a na kanapę z tyłu wdrapał się Louis, ponieważ uznał, iż ostatni kurs jego przyjaciela musi przebiec w jak najbardziej komfortowy sposób.
Wyjechałam na puste miejskie ulice i w skupieniu kręciłam drążkiem do zmiany biegów, przeskakując z trójki na dwójkę, choć teoretycznie wcale nie musiałam tego robić.
Reaser oddychał cicho i miarowo. Jeżeli oddech może być piękny, jego zdecydowanie był. Smutek zalał moje ciało i zaczął drążyć kolejną czarną dziurę w mojej czarnej duszy, jakby te, które już posiadałam nie były wystarczające. Poczułam narastającą wściekłość i spojrzałam wymownie na Tomlinsona z nadzieją, że w magiczny sposób zapomni o całym zajściu i będziemy mogli w trójkę wrócić do domu.
Udał, że nie zauważył.
Ale zauważył.
Zignorował.
W porządku.
Zatrzymałam pojazd na wybrukowanej brzydkim czarnym kamieniem ścieżce przed wejściem na komisariat policji w Doncaster. Z trudem powstrzymałam się od śmiechu, widząc przewrócony kosz na śmieci przy głównej bramie i pokryte bohomazami ściany budynku. Ochrona miasta na najwyższym poziomie!
- Co my tu robimy? - spytał Travis, rozglądając się dookoła.
- Musimy coś zostawić  - powiedziałam pospiesznie, po czym wszyscy opuściliśmy auto.
Widziałam niepewność w jego oczach, kiedy zbliżaliśmy się do pomazanych ciemnym markerem schodów instytucji, która od lat marzy, by nas schwytać i zamknąć za kratkami do końca życia. Na marzeniach jednak się kończy.
Kiedy weszliśmy, tłusty policjant z nalaną twarzą i dziewiczym wąsikiem rozrastającym się pod jego nosem zbadał nas wzrokiem i przerażony schował się pod ladę, udając, że upadł mu długopis. Drobna sprzątaczka o mysich włosach i króliczym uzębieniu ukryła się w składziku na miotły. Co za pierdolona amatorszczyzna!
- Witam - przed nami stanął muskularny stróż prawa w mundurze, któremu brakowało dwóch guzików i plakietką nalepioną na lewą pierś, obwieszczającą wszem i wobec, że imię, jakie zostało mu nadane przez rodziców, brzmi "Terry". Całkiem przerażające.
Louis kiwnął głową, więc zorientowałam się, że to właśnie z nim załatwiał wszystkie sprawy dotyczące Travisa.
- Bierzcie go - rzekłam, siląc się na najchłodniejszy głos, na jaki tylko było mnie stać. Pękało mi serce, ale występ musiał trwać.
Tomlinson chwycił przyjaciela za ramię, mocno zaciskając paznokcie na jego skórze i z całej siły pchnął go w stronę dwóch innych policjantów, przez co upadł na podłogę. Mężczyźni podnieśli go z niej i po chwili zaczęli się z nim szarpać. Obrócił się w naszą stronę. Jego wzrok był smutny i wiedziałam, że miał nas za zdrajców, jednak miałam nadzieję, że kiedyś będzie w stanie nam przebaczyć. 
- Co jest kurwa?! - wrzasnął zdezorientowany chłopak, wyginając się pod dziwnym kątem, by wyswobodzić się z uścisku goryli.
- Możecie być pewni, że jest winny każdej zbrodni, o jaką go posądzicie - skrzyżowałam ręce na piersiach.

- Pierdoleni oszuści! - krzyknął. Widziałam łzy w jego oczach. - Nienawidzę was!
- Wywiązaliśmy się z umowy, teraz wy wywiążcie się ze swojej - warknął Louis głosem za bardzo łamliwym, by uwierzyć, że jakoś się trzyma. Umowa, o której mówił była jedną wielką ściemą, jednak nie chcieliśmy, aby myśleli, że samym zabraniem go do paki oddają nam przysługę.
- Obiecaliśmy - Terry wzruszył ramionami, po czym zwrócił się do swoich kolegów po fachu - Do celi z nim.
Patrzyłam, jak go zabierają i ledwo powstrzymywałam łzy. Mocno chwyciłam rękę Tomlinsona, czując, że nie mam siły.
Travis odwrócił się ostatni raz, a ja skinęłam głową, chcąc mu przez to dać znać, aby się poddał, co o dziwo zrobił. Szedł ze spuszczoną głową i już się nie oglądał, nienawidził nas. Czułam poczucie winy, które zżerało mnie od środka i chciałam wierzyć, że to co zrobiłam było słuszne.
Louis mocniej ścisnął moją dłoń.
- Kiedyś zrozumie - wyszeptał i zamknął mnie w silnym uścisku.
Musi zrozumieć.

Z perspektywy Effie. 

Ten dzień był taki sam jak poprzednie i nic nie wnosił do mojego życia. Można by rzec, że nie stało się nic tak pozytywnego, co by wpłynęło na moje samopoczucie, które z dnia na dzień było coraz gorsze, choć mój tata i Janis zgodzili się wyjechać, co było niebywałym wyczynem, bowiem przekonanie ich do tego graniczyło z cudem. Na szczęście Harry'emu, mnie i Wrenowi udało się wpoić mi pewne oczywiste fakty, a mianowicie, że jeśli nie wyjadą to zginą, a my nie chcieliśmy tracić następnych bliskich osób. Oczywiście po wielu męczących kłótniach oboje ulegli i z wielką niechęcią przystali na każde nasze żądanie.
I teraz, gdy wiedziałam, że są już w połowie drogi do nowego domu, czułam ulgę, bo byli bezpieczni i nic nie mogło im zagrozić. Dlatego też w przypływie kompletnego relaksu przechadzałam się po swoim pokoju, paląc pomału papierosa, ponieważ wiedziałam, że Smoki mogą poczekać jeszcze minutę zanim zafundują mi kulkę, która wleci przez otwarte okno.
W moim prywatnym królestwie panował okropny bałagan, nic nie było na swoim miejscu, a pod łóżkiem swoje życie wiodły pajęczaki, których nienawidziłam i brzydziłam się jak niczego innego. Prawdopodobnie powinnam posprzątać ten bajzel, ale szczerze mówiąc nie miałam na to czasu, przecież byłam tak cholernie zapracowaną kobietą!
Lewy kącik moich ust uniósł się nieznacznie do góry, gdy spostrzegłam na łóżku maskotkę, którą dostałam od Harry'ego. Żyrafa patrzyła na mnie zaczepnie, chcąc, abym przypomniała sobie dzień, gdy ujrzałam ją po raz pierwszy, chociaż właściwie za każdym razem te wspomnienie było tak wyraźne, jakby działo się to wczoraj. Pamiętałam jego piękny uśmiech, to jak próbował ze mną flirtować, co jak zwykle zakończyło się niepowodzeniem, uroczy gest z jego strony, a potem gdy zabrał mnie do łóżka. Jedne z lepszych wspomnień, które były z nim związane.
- Próbujesz zrobić komorę gazową ze swojego pokoju?
Spojrzałam w kierunku drzwi, przy których stał Styles, kręcąc rozbawiony głową. Nie miałam pojęcia jak udało się mu wejść tak cicho, że go nie usłyszałam, dlatego zwaliłam to na odtwarzacz, który właśnie wypuszczał kolejne cudowne nuty piosenki, którą uwielbiałam za jej świetne brzmienie.
- Tak - pokiwałam głową, uśmiechając się. - Rozwiązałeś zagadkę. 
- Wiedziałem, że jestem dobry w krzyżówkach - zaśmiał się, rzucając na moim łóżku jakby było jego. - Masz lepszy humor.
- To tylko pozory, Styles. Nie wiesz, co siedzi w mojej głowie - ułożyłam się obok niego, wcześniej gasząc papierosa w popielniczce.
- A tu Cię zaskoczę, bo wiem. Jestem pewien, że teraz układasz sobie plan zabicia jakiejś osoby i zgaduję, że tą osobą mogę być ja.
- Skąd ta pewność, że to możesz być ty? - uniosłam jedną brew ku górze, ponieważ jego domysły były nieprawidłowe, gdyż nie myślałam o zabiciu nikogo (nie licząc Smoków), tylko właściwie o własnej śmierci.
- Bo to zawsze jestem ja - wyszczerzył się. - Ale wiem, że zanim pomyślisz o zabiciu mojej wspaniałej osoby, to zmiękniesz, bo skrycie się we mnie podkochujesz.
Zaśmiałam się głośno, ukrywając twarz w poduszce, ale o dziwo to był nerwowy śmiech, który u mnie nie występował zbyt często, ostatni raz śmiałam się tak w liceum, gdy Michael Jonson powiedział mi, że widział mnie pod swoim domem o północy i cholera byłam tam, bo się w nim kochałam. Czy to możliwe, że mogłam darzyć podobnym uczuciem Harry'ego? Jasne, a Bree jest zakonnicą.
- Jak zwykle za dużo sobie wyobrażasz.
- To nie wyobrażenia, Bates - szepnął, kładąc jedną ze swoich dłoni na moim biodrze.
Leżeliśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy, jakbyśmy szukali tam odpowiedzi na wszystkie męczące nas pytania. On kontra Ja, jego emocje naprzeciwko moich i świat, który nagle się zatrzymał.
Uwielbiałam jego urodę, jego czuły, ale stanowczy dotyk, miękkie usta, dołeczki w policzkach, które ukazywały się, gdy się uśmiechał i ten dziki blask w oczach. Był księciem ciemności. 
Bawił się moim włosami, co było niezwykle miłe, zważywszy na to, że nikt tego nie robił. Lubiłam jak ktoś mnie pieścił i się o mnie troszczył.
- Chcesz poznać sekret? 
Skinęłam głową, bowiem byłam zbyt oszołomiona, aby coś z siebie wydusić. Przełknęłam głośno ślinę, widząc jak pomału oblizał usta, po czym rzekł:
- Będę królem, gdy ta cała szopka się skończy, a ty będziesz królową.
A potem pocałował mnie z taką pasją jakiej nigdy wcześniej u niego nie widziałam, choć może lepszym słowem byłoby "czułam". Mogłabym rzec, że rozpływałam się, gdy nasze usta stykały się, a dłonie wędrowały po ciele, poznając nowe zakamarki, chociaż właściwie byliśmy już obeznani w swoich ciałach, o dziwo. 
Z ręką na sercu mogłam przyznać, że serce zabiło mi trzy razy szybciej.
Harry Styles doprowadzał mnie do najcudowniejszego szaleństwa.
                                          *
Uczucie, które towarzyszyło mi podczas drogi do baru wypalało mnie od środka. Krew buzowała mi w żyłach, nerwy paliły z żądzy zemsty, a dłonie zaciskały się w pięści, marząc o chwili, gdy dotkną twarz, która przyczyniła się do mojego cierpienia. 
Gdy otrzymałam telefon od Josepha, mojego pracownika, który poinformował mnie, że w barze złapali jednego ze Smoków, niemal oszalałam. Czekałam na ten moment wieki i gdy już traciłam nadzieję, że uda się nam jakoś odegrać na tych pieprzonych kanaliach, nagle wchodzimy na szczyt i mamy asa w rękawie. 
Tak samo podekscytowani byli Wren i Harry, którzy także nie mogli sobie odpuścić widoku naszego wroga. To był nasz ruch i nie mogliśmy go zepsuć.
Pchnęłam ciężkie drzwi, po czym weszłam do pubu, w którym nie było nikogo oprócz moich pracowników, nowego kelnera i naszego małego smoczka. 
- W końcu! - wykrzyknął Jospeh, a jego brat bliźniak przestał bez celu bębnić palcami w stolik. 
Otworzyłam szerzej oczy, a na ustach pojawił się diabelski uśmieszek, gdy spostrzegłam ciało chłopaka, leżące na brudnej ziemi.
- Kto to jest? - spytałam, podchodząc blizej.
- Nie przedstawił się, ale jest jednym z nich.
- Skąd ta pewność?
- Wychodził z ich kryjówki - rzekł Marcel.
- Świetnie, więc obserwujcie ich dalej, a go zostawcie mnie. 
- Chciałaś powiedzieć nam - Harry położył dłoń na moim ramieniu, patrząc na naszego więźnia jak na kawałek mięsa. - Żegam - tym razem spojrzał wymownie na bliźniaków, którzy skinęli sztywno głowami, po czym odeszli. 
Obeszłam dookoła ciało, oceniając swoją ofiarę, która za chwilę miała zginąć w okropnych katuszach. Był młody, szczupły, niezbyt wysoki - mógł mieć najwyżej 170 cm. Burza jego ciemnych włosów przysłaniała jego twarz, ale wiedziałam, że był nieprzytomny. 
- Ocućie go - powiedziałam, a Wren od razu się tym zajął. 
Po chwili nasza mała śpiąca królewna wróciła do żywych i została przywiązana do krzesła.
Miał duże, brązowe oczy, które teraz wyrażały tylko przerażenie. Oddychał szybko, a na jego pucatych policzkach pojawiły się czerwone rumieńce. Cholera, to było dziecko! Mógł mieć najwyżej siedemnaście lat!
- Ja nic nie wiem - jąkał się, a jego ramiona zaczęły się trząść. 
- Kim jesteś? - zadałam pytanie, opierając się o ścianę, która emitowała dziwnym chłodem.
- Proszę, jestem niewinny!
- Zamknij się! - krzyknęłam, na co wzdrygnął się jakby dostał biczem po gołej skórze. 
- Odpowiedz na pytanie - zażądał Harry.
- Dodge Clock.
Otworzyłam umysł i zaczęłam szukać w jakiejśkolwiek informacji, która mogła mi kojarzyć się z tym nazwiskiem. Myślałam bardzo długo, bowiem w tym czasie Harry zdążył uderzyć  Dodge dwa razy, kopnąć go i rozciąć ucho scyzorykiem, który nosił w kieszeni. Jak to mówił kiedyś Noel? Ah, tak - "Kieszonkowy zestaw na wypadek, jeśli trzeba by było kogoś poćwiartować.". 
Clock, Clock, Clock, coś mówiło mi te nazwisko, ale właściwie nie wiedziałam co. Dzwony biły, ale nie wiadomo w jakim kościele i to sprawiało, że zaczynałam wariować. I gdy miałam już się poddać, doznałam olśnienia, które oby było błędne.
- Isaac Clock! 
- Niemożliwe - wywrócił oczami Harry. - Przecież to jest...
- Gangster z Kanady, który wraz ze swoją zgrają są nie do opanowania? A i może zapomniałeś, ale są znani z wysadzania! - krzyknęłam, po czym zwróciłam się do Dodga - Jesteś z nim spokrewniony?
- Nie mogę... - wyszeptał, gorączkowo kręcąc głową, ale bądźmy szczerzy; nie miał nic do stracenia. 
- Mów! 
- To mój starszy brat.
- Cudownie - uśmiechnęłam się jak psychopatka, a następnie nachyliłam się nad nim. - Wiesz co zrobiliście mojej załodze? Mojej rodzinie i przyjaciołom? Jesteś tego świadomy?
-Isaac nie pozwala mieszać mi się w te sprawy, z resztą nawet sam nie chcę! Ja tylko czytam, lubię czytać, lubię książki.
- A jaka jest twoją ulubioną? - uniosłam jedną brew ku górze.
- Co do cholery, Bates? - prychnął Styles, ale go zignorowałam. 
- Więc? - ponagliłam go. 
- "Harry Potter".
- Wiesz, źle trafiłeś, bo ta książka opowiada o przyjaźni, odwadze, lojalności i zmienianiu swojego przeznaczenia - zaczęłam wymieniać, patrząc prosto w jego ciemne tęczówki. - Ale twoi znajomi zniszczyli moich przyjaciół, odebrali wielu z nich odwagę, a nawet lojalność i wiesz, co dotyczy ciebie? To, że ty nie zmienisz swojego przeznaczenia, bo mój drogi zginiesz i to z moich rąk.
I te słowa sprawiły, że nagle zaczął krzyczeć i płakać jak dziecko. Błagał o litość, zalewał się łzami, składał ręce jak do modlitwy, ale nie miałam w sobie współczucia. To była kara, na którą zasłużyli, niech Smoki choć na chwilę poczują, to co czułam ja, gdy krzywdzili moich bliskich. To był pierwszy, dobry cios, który mogliśmy im zadać i nie było pieprzonej mowy, abym sobie odmówiła tej przyjemności. 
Chwyciłam go za szyję, wbijając długie paznokcie w jego skórę i patrzyłam jak dusi się i walczy z bólem. To było takie piękne, że miałam ochotę to nagrać i puszczać codziennie przed snem, aby się zrelaksować.
- Chwila! - obróciłam się i puściłam go, słysząc męski głos, który należał do przerażonego barmana. - Nie musicie go ranić!
- Za chwilę wracam - zwróciłam się do chłopaków. - Utnę sobie pogawędkę z naszym nowym znajomym.
Pewnym krokiem zbliżyłam się do mężczyzny i skinęłam na niego, aby podążał za mną. Usiadłam przy barze, a on zajął miejsce tuż za nim, co chwilę zerkając za moje ramię, aby ocenić szanse "więźnia".
Miał krótkie, ciemne włosy, oczy, które wydawały się być bardziej szare niż niebieskie, mocno zarysowaną szczękę i muskularne ramiona. Można by rzec, że był przystojny.
- Burbon - rzekłam, po czym spojrzałam na plakietkę przyczepioną do jego bluzki, na której napisane było jego imię. - Mike.
Mike szybko wykonał nasze zamówienie, a po chwili upiłam duży łyk pysznego alkoholu. Oblizałam usta, czując przyjemne szczypanie w gardle i ciepło rozchodzące się po moim ciele, tak tego było mi trzeba.
- Od kiedy jesteś w Doncaster? - spytałam, bo byłam pewna, że nie mieszkał przedtem w tej przeklętej dziurze. 
- Tydzień - odpowiedział sztywno unikając mojego wzroku.
- I zapewne wiesz z kim masz do czynienia. 
- Oczywiście - jego strach był wręcz namacalny i niestety, ale zrobiło mi się go po prostu żal.
- Słuchaj, Mike - zaczęłam, obracając pustą szklankę w dłoni. - Jeśli chcesz żyć tutaj całkiem dobrze i mieć z nami neutralny kontakt, to jedyne co musisz zrobić, to przestrzegać pewnej prostej zasady; nie mieszaj się w nasze interesy, bądź przydatny i nam nie przeszkadzaj.
- Postaram się. 
Przez chwilę go obserwowałam, szukając w nim jakiejś cechy, która mogłaby mi w nim nie pasować, ale nic takiego nie zauważyłam. To dobrze, prawda? 
Próbowałam porównać go do Jim'a, ale to było okropne porównanie, zważywszy na to, że gdy Jim zobaczył mnie pierwszy raz powiedział -  "Hej, mogę Ci coś polecić? Mamy dobre czeskie piwo.", a gdy mu odpowiedziałam - "Żartujesz sobie ze mnie?", on rzekł - "Sam się sobie dziwię, przecież te paskudztwo jest okropne!".
Oczywiście ja miałam na myśli jego stosunek do mnie, który był luźny i taki zwykły, a on pierdzielił mi o głupim piwie czeskim, które kochał Kevin! Głupie, ale jedno z moich lepszych wspomnień.
- Effie, dołącz do zabawy!
Po chwili wróciłam do katowania biednego braciszka Issaca. Nie mogłam się doczekać dnia, w którym miałabym szansę napluć mu w twarz i zmieszać z błotem, jednak na razie musiałam zadowolić się jego młodziutkim i niewinnym bratem.
- Coś nie tak, Dodge? - spytałam, udając przejętą. - Boli cię coś?
- To nie moja wina - szeptał, łapiąc ciężko oddech. - Puśćcie mnie, błagam.
Pokręcił przecząco głową, a ja uniosła- Odpowiesz nam na kilka pytań - odezwał się Wren. - Co planuje twój brat?
- Nie wiem. 
- Jaka jest wasza taktyka? Co zamierzacie?
- Nie wiem! 
Wywróciłam oczami zirytowana, a Wren zabrał scyzoryk Harry'emu i zaczął wbijać go w ciało chłopaka. Słuchałam jego wrzasków i zastanawiałam się, czy mówił prawdę. Naprawdę nic nie wiedział? Przez chwilę myślałam nawet żeby go oszczędzić, bo może był faktycznie niewinny, ale po chwili przypomniałam sobie o Wendy i o tym, że ona także była niewinna. 
Chciałam informacji i musiałam je dostać.
- Nic nie powie - powiedział cicho Styles. - Albo rzeczywiście nic nie wie, albo jest tak głupi, że naraża swoje życie.
- I tak byśmy go zabili - stwierdziłam.
- Ale szybciej gdyby współpracował.
- Kogo oszukujesz, Harry? Jasne, że byśmy tak nie zrobili! Już tacy jesteśmy - zabijamy, bo lubimy i robimy to powoli i boleśnie.
Znowu zatraciłam się w uczuciu nienawiści i postanowiłam wyżyć się na małym smoczku, który sobie na to wszystko zasłużył. Chciałam potraktować go tak samo brutalnie jak jego brat potraktował moich ludzi. 
- Wren - zwróciłam się do przyjaciela, który skinając głową, odszedł od Dodge. Teraz była moja kolej. 
Wyjęłam z tylnej kieszeni noż, podchodząc bliżej zdesperowanego chłopaka. Jego krew na moich rękach, jego głębokie rany - pragnęłam tego.
- Zabiliście Franka - mówiłam. - Wiesz co czuliśmy?
Pokręcił przecząco głową, a ja uniosłam dłoń, po czym z całej siły wbiłam nóż w jego udo, sprawiając, że zaczął wrzeszczeć. 
- A wiesz co się stało z Wendy? Była taka niewinna - i kolejny cios.
Przecinałam jego skórę, patrząc na to z ogromną fascynacją, jakby to było najpiękniejsze przedstawienie teatralne. Krew spływała po moich dłoniach i znajdowała się na mojej koszulce, a Mike uciekł do zaplecza, bowiem nie miał sił na to patrzeć. 
Byłam tak cholernie złym człowiekiem, ale nie mogłam tego zmienić, musiałam tylko zabijać, aby ukryć swój wstyd i poczucie winy. 
Wypuściłam nóż z dłoni, który z hukiem upadł na podłogę, a potem odwróciłam się plecami od chłopaka i zaczęłam zmierzać ku wyjściu, uprzednio mówiąc:
- Skończcie z nim. 

Od Autorek:Witajcie! Bardzo przepraszamy, że rozdział pojawił się dopiero teraz, ale brakowało nam weny, czasu i jakoś nie potrafiłyśmy ubrać tego rozdziału w słowa. Mamy nadzieję, że jednak wam się podoba i że kolejne będą dodawane bez poślizgu.
Co uważacie o sprawie z Travisem i torturowaniem Smoka?
Czekamy na Wasze opinie :)
Dziękujemy za komentarze i mamy nadzieję, że tutaj także pojawią się w tak dużej ilości.
Przepraszamy na błędy, które na pewno się pojawią.
I przypominamy także o asku :)
Miłego tygodnia! :)

piątek, 3 października 2014

Rozdział Piętnasty

Z perspektywy Bree.

Siedząc na krześle w kuchni i wpatrując się w pustą przestrzeń przed sobą, przypomniałam sobie, zupełnie bez żadnego powodu, jak siedem lat temu siedziałam na bardzo podobnym krześle w bardzo podobnej kuchni.

Moja mama zajmowała wówczas miejsce na przeciwko mnie i zanosiła się płaczem. Powiedziałam jej wtedy: "Mamo, nie płacz, ja wszystko naprawię". Niestety, nie byłam dobrym naprawiaczem i tydzień później spacerowałam przed sądem i czekałam aż rodzice wyjdą z niego i oznajmią mi, że nie są już małżeństwem. Ale "przecież zawsze będziemy Cię kochać, skarbie". Wtedy to wydawało mi się tak bardzo sensowne i prawdziwe, teraz wiem, że to były zwykłe bzdury. Mam wrażenie, że to właśnie był ten moment, kiedy zaczęłam uświadamiać sobie, że to właśnie miłość jest największym skurwysyństwem, które wyleciało z puszki Pandory. Wszystkie inne plagi i choroby mogą się przy niej chować. Nie miałyby znaczenia bez tej pierdolonej miłości. Przecież boimy się chorób tylko dlatego, że kochamy zdrowie.
Sięgnęłam pamięcią do czasów, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem. Cóż, już wtedy miałam pod górkę.
Cza­sami wy­dawało mi się, że wszys­tko się tak cudownie układa i chciałam więcej, bo wiecznie było mi wszys­tkiego mało, a kiedy dochodziłam do pew­nej gra­nicy, do tej definitywnej granicy, okazywało się, że tak nap­rawdę wca­le nicze­go nie dos­ta­łam. Że wszystko, co rzekomo do mnie należało było tylko efemeryczną iluzją, która nigdy nie miała prawa istnieć. I cały mój świat rozlatywał się, spadałam z tej górki, by potem znowu zacząć się wspinać. Pozbawiona sił, narażona na porażkę.
Całe moje życie było wędrówką, a śmierć ciągle snuła się obok. Były momenty, w których dotrzymywała mi kroku, jednak nigdy mnie nie przegoniła. Widocznie również męczyło ją to, że i tak zawsze w jakiś sposób udawało mi się jej wywinąć.
Teraz... Teraz chyba czekam na punkt zwrotny w mojej wędrówce. Chwilę, dzięki której ruszę w drogę i odbędę ostateczną wędrówkę. I nie obchodzi mnie, czy zakończy się śmiercią, podczas której już nigdy mnie nie będzie, czy może śmiercią, podczas której jeszcze dostanę szansę na istnienie- grająca na harfie w zastępie aniołów, czy paląca się w kotle, to nieważne.
Czułam się okropnie z tym, że to Frank zginął, a nie ja, ale byłam zbyt egocentryczna, by ze sobą skończyć i do niego dołączyć. Kocham życie i nie potrafiłabym z niego zrezygnować. Jest dla mnie zbyt cenne. To, że oddycham, to, że płaczę, to, że siedzę w kuchni i piję cukier z kawą, słuchając Tokyo Square jest najpiękniejszą rzeczą, jaką mogłam otrzymać. A prezentów się nie oddaje.
- Jak się czujesz? - z rozmyśleń wyrwał mnie zachrypnięty głos Tomlinsona, który znikąd pojawił się w kuchni i właśnie dopijał moją kawę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
- Fatalnie - odparłam, nie odrywając wzroku od ściany, która wydała mi się wyjątkowo interesująca, dzięki czemu zrozumiałam, dlaczego on ciągle się na nie gapi.
- W jakim sensie? - spytał, wrzuciwszy opróżniony kubek do zlewu.
- W każdym sensie - stwierdziłam po krótkim zastanowieniu.
Spojrzałam na niego. Wyglądał idealnie w każdym calu. W pewnym stopniu cieszyłam się, że to właśnie on był tu teraz ze mną. Potrzebowałam czyjejś obecności, a jego była najbardziej odpowiednia.
- Kiedy byłem mały, moja mama zawsze śpiewała mi wieczorem kołysankę. Teoretycznie mógłbym ci ją teraz przytoczyć, ale, prawda jest taka, że jestem egoistą i nie chcę się nią z nikim dzielić - oznajmił, z hukiem zatrzaskując drzwiczki lodówki, z której uprzednio wyciągnął sok pomarańczowy. - W każdym razie mówiła o tym, że były sobie dwa króliczki i jeden, szary pocieszał drugiego, czarnego.
- A ma to coś wspólnego ze mną, ponieważ...? - spytałam, wziąwszy od niego karton.
- Czarny króliczek był martwy - uśmiechnął się blado.
Spojrzałam na niego podejrzliwie, gdyż nadal nie potrafiłam zrozumieć puenty, jaką miał mi do przekazania. On tylko zaśmiał się cicho i pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Myślałem, że jesteś trochę bystrzejsza - orzekł. - Ty jesteś szarym króliczkiem. Frank jest, niestety, czarnym. Odwróć role. Niech to czarny króliczek pociesza tego szarego. Pocieszanie martwego nie ma żadnego sensu.
- Jak martwy królik ma mnie pocieszać? - zapytałam.
- Widziałaś Harry'ego? - zmienił temat. Boże, jak on kochał pozostawiać niedomówienia!
- Pojechał z Effie kupić dom - odpowiedziałam. - Jak martwy królik ma mnie pocieszać?
- Kupić dom z Effie? Co ty pierdolisz?
- No przecież nie dla siebie! - uspokoiłam go. - Dla Janis i Bruce'a.
- W porządku - kiwnął głową. Oparł plecy o blat i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Jego włosy były całkowicie rozczochrane, przez co przysłaniały mu pół czoła. Mnie trafiłby szlag, ale jego zupełnie to nie ruszało. Co jakiś czas dmuchał w nie lub zgarniał je dłonią do tyłu, lecz niewiele to dawało, bowiem szybko wracały na swoje miejsce.
- Nie powiesz mi, jak martwy królik ma mnie pocieszać? - upewniłam się.
- O proszę, Lennon - wyszczerzył się. - Jednak jesteś bystra.
- Nienawidzę cię, Tomlinson- syknęłam.
- To straszne - teatralnie chwycił się za serce, udając, że ruszają go moje słowa. - Nie sądziłem, że jesteś tak dobrą kłamczuchą.
Wykręciłam młynka oczami, wstając z miejsca. Działał mi na nerwy. Był bardzo specyficzną osobą. Jego tajemniczość przysłaniała wszystko inne. I gdyby był wszechświatem, to właśnie ona byłaby jego słońcem - gwiazdą najjaśniejszą z jasnych.
- Idealny dzień bez problemów nigdy nie nadejdzie, co? - spytałam, przeczesując włosy palcami. Tak dawno nie używałam grzebienia!
- Idealny dzień bez problemów może być nawet dziś, jeśli tylko go takim uczynimy - oznajmił. - Mam w pokoju konsolę.
                                                                                  *

Louis z zapałem przyciskał guziki na konsoli i kiwał się tak, jakby od tego zależało całe jego życie. Kiedy po raz dziewiąty udało mu się trafić wirtualną piłką do wirtualnej bramki mojej wirtualnej drużyny, nie posiadał się ze szczęścia. Krzyczał, zaśmiewał się jak wariat i wymachiwał rękami na wszystkie strony świata.
A ja siedziałam obok niego na podłodze, kompletnie nie wiedząc, co akurat dzieje się wokół mnie.
Wiedziałam, że grywa, ale nie sądziłam, że aż tak się w to angażuje. Rysy jego twarzy łagodniały, w oczach pojawiał się dziki blask, różniący się znacznie od tego, kiedy walczył, a cały jego kręgosłup jakby się wydłużał.
- Chciałem kiedyś być piłkarzem - wyznał, gdy pierwsza połowa meczu zakończyła się wynikiem 12:0.
- Ja chciałam być aktorką - powiedziałam, przypomniawszy sobie, jak, w wieku pięciu lat, przebrałam się w strój roboczy mojego taty i udawałam, że łapię przestępcze misie. Szło mi nieźle, ale i tak dostałam za to burę, bo "ojciec spieszy się do pracy, a tobie tylko zabawa w głowie. Dorośnij, Abro".
- Dlaczego już nie chcesz? - spytał, wciskając przypadkowe guziki na kontrolerze.

- Kurwa. Chyba dorosłam - uśmiechnęłam się, zdobywszy pierwszego gola.
W ciszy kręciliśmy dżojstikami jak szaleni. Okazało się, że kierowanie piłkarzem w Fifie wcale nie jest tak trudne, jak początkowo myślałam i całkiem szybko nadganiałam stracone punkty. Nie było mowy o zwycięstwie, ale szło mi zdecydowanie lepiej niż w pierwszej rundzie.
To zabrzmi dziwnie, ale ja naprawdę potrzebowałam tej gry. Potrzebowałam zrobić coś zwykłego, co odciągnie mnie od prawdziwego życia i coś, w trakcie czego nie ucierpi żaden z moich bliskich. Jedyną ofiarą w całym starciu był Tomlinson, bo co chwilę warczał, kiedy z niewiadomych przyczyn bramkarz w reprezentacyjnym białym stroju Realu nie zdołał złapać kopniętej przez mojego piłki.
Z każdym kolejnym golem stawałam się bardziej rozpromieniona.
Cóż... Może szczęście przynoszą nie tylko rzeczy doniosłe i wielkie, plany na całe życie. Może wystarczą drobne przyjemności, wygodne kapcie, obejrzenie konkursu Miss Universum. Czekoladowe ciasto z lodami, ukończenie pierwszej połowy meczu w Fifę i świadomość, że została jeszcze jedna...
Nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób, ale najwyraźniej powinnam zacząć, bo wszystko staje się znacznie prostsze.
- Frank był jedyną osoba, która potrafiła ze mną wygrać - oznajmił. - Nie mówię oczywiście, że wygrywał, bo jestem niepokonany, ale był w stanie to zrobić.
- Brakuje ci go, co? - odłożyłam kontroler na podłogę, by tam odprężył się po porażce.
- Jak cholera - powiedział, opierając głowę o brzeg łóżka, które zupełnie niepotrzebnie zajmowało miejsce w jego pokoju. I tak spał na dywanie. - Ale widzisz, Bree, Frank nauczył mnie wielu rzeczy.
- Jakich rzeczy? - zapytałam. Jedyne, co przychodziło mi do głowy to nowatorskie techniki masturbacji niewymagające użycia rąk.
- Wielu - mruknął.
- To brzmi źle, ale chyba jesteś moim przyjacielem, Lou - westchnęłam po chwili milczenia, która dłużyła się niemiłosiernie, jednak nie była krępująca.
- Masz rację, to brzmi fatalnie - zaśmiał się cicho. - Nie wiem czy obrazić się za niepewność, z jaką to mówisz, za to, że uważasz mnie tylko za przyjaciela, czy za to, że sądzisz, że to złe.
Kąciki moich ust powędrowały ku górze.
- Ty też jesteś moją przyjaciółką, Lennon.
Moje nazwisko w jego ustach brzmiało naprawdę doskonale. Tak dawno go nie wymawiał, że zdążyłam za tym zatęsknić.
- Zawsze mnie intrygowałaś - odezwał się, obracając się w moją stronę. Rzadko miałam okazję na zobaczenie jego oczu, ale tym razem ją otrzymałam. Były na tyle głębokie, by ukryć wszystkie tajemnice, wystawiając na wierzch tylko te, które i tak już znałam. A było ich bardzo niewiele. - Byłaś inna.
- Inna niż Effie? Niż Harry? Niż ty?

- Inna niż wszyscy - uściślił. - Niby byłaś wszędzie, a nigdy nigdzie cię nie było. Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
- Nie.
Pamiętałam.
- To był... Listopad, tak myślę - podrapał się po głowie. - Stałaś pod sklepem oparta o ścianę w wielkich okularach na nosie i papierosem w ustach. Nawet go nie paliłaś. Pomyślałem sobie wtedy, że cię nienawidzę. Że nienawidzę twoich glanów, szpanersko długich włosów i kurtek moro. Że nienawidzę twojego uśmiechu i tego przeraźliwego błysku w oczach. Że nienawidzę twojej lekceważącej postury i tego, że sięgałaś mi trochę wyżej, niż do ramienia. Że nienawidzę tego, że jesteś taka oczytana i inteligentna. Że trzymasz w ustach papierosa, który nie jest nawet zapalony. Że nienawidzę twojego cynizmu. Że nienawidzę dosłownie wszystkiego, co wiąże się z tobą.
- Też cię wtedy widziałam - przyznałam. - Miałeś tak obcisłe spodnie, że zastanawiałam się, jak w ogóle udaje ci się w nich chodzić. I jeszcze włosy lepiły ci się do czoła. Tyle pamiętam.
- Przerywasz mi, to niegrzeczne - upomniał mnie. - Dwa tygodnie później, w Mikołajki, siedziałaś na ławce obok innego sklepu. I strasznie śmiałaś się z jakiejś pary, która całowała się obok. Wtedy uznałem, że jednak wcale cię nie nienawidzę.
Kiedy opowiadał, wszystkie moje wspomnienia związane z nim wróciły do mnie. Były tak wyraźne, jak jeszcze nigdy wcześniej, a wydawałoby się, że to działo się tak dawno temu. Nie znałam wtedy Effie ani chłopaków.
- Miałaś wtedy chłopaka - przypomniał. - Miał na imię James i to na niego przeszła moja nienawiść. Miał dziewiętnaście lat i własny samochód. Był dość napakowany i nosił oliwkową pilotkę przez cały rok. Nie zdejmował jej nawet w lecie, kiedy było trzydzieści stopni.
- Pamiętam to - zaśmiałam się, być może nieco zbyt głośno. - Chodziłam z nim tylko dlatego, że woził mnie na imprezy poza miasto i podrobił mi dowód.
- Też bym ci podrobił - wzruszył ramionami.
Właściwie na tym zakończyła się cała nasza rozmowa i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam się niezręcznie w jego towarzystwie. Nie sądziłam, że pamięta tak dużo. Myślałam, że zaczął zwracać na mnie uwagę dopiero, kiedy rozpoczęła się cała akcja z gangami.
- Gramy rewanż! - krzyknęłam, łapiąc za kontroler.
Nie odezwaliśmy się do siebie więcej tego dnia. 


Z perspektywy Effie. 


Mknęłam drogą w stronę Lincoln czyli miasta w pobliżu którego miałam zamiar kupić dom dla Janis i taty.
Trzymając jedną dłoń na kierownicy, a drugą na skrzyni biegu, wsłuchiwałam się w piosenkę jednego z moich ulubionych zespołów, totalnie ignorując Harry'ego, który siedział na miejscu pasażera rozglądając się po moim pięknym aucie, co właściwie robił od chwili, w której wsiedliśmy.
"Mam nadzieję, że znajdziesz sposób,
W który będziesz mogła być kiedyś sobą
W słabości lub w sile
Zmiana może być cudowna
Więc modlę się o najlepsze, modlę się o najlepsze dla ciebie" - śpiewał przecudowny Jesse, a ja wręcz rozpływałam się przez magię jego głosu jaki i słów, które wypowiadał.
Zastanawiałam się, czy ja na co dzień, także jestem sobą, czy może udawałam kogoś innego? Byłam osobą na jaką wychował mnie tata? Czy byłam taka jak przy Bree czy chłopakach? Nie wydawało mi się, że byłam zabawna i troskliwa, gdy zabijałam z zimną krwią niewinne dziewczynki, które spojrzały się na mnie krzywo. Uwierzcie, zrobiłam to jeszcze przed całą sprawą ze Smokami, przed tym całym piekłem...
Mój humor był odrobinę lepszy, ale ta odrobina była tak mała, że żal pokrywający moje serce zaczął ją po prostu brutalnie pochłaniać.
Pogoda była wyśmienita jak na początek października, bowiem po błękitnym niebie przesuwały się puszyste, białe chmury, a słońce wyglądało z nich zaczepnie. Wydawać się mogło, że wszystko było piękne i wiedziałam dlaczego - ponieważ byliśmy już poza Doncaster.
- Zostaw to do cholery - warknęłam rozdrażniona, gdy Harry po raz kolejny pchał swoje brudne łapska w stronę schowka.
- Powiem Ci, Bates, że ten samochód to ideał na kółkach - pokręcił rozmarzony głową.
- Wiem - wyszczerzyłam się, odrywając na chwilę oczy od drogi, aby móc na niego spojrzeć, po czym znowu skupiłam się na jeździe. - Bo jest mój rzecz jasna.
Styles zaśmiał się dźwięcznie, odchylając głowę do tyłu, co sprawiło, że wewnętrznie odetchnęłam, ponieważ jeszcze niedawno był w rozsypce i wiedziałam, że teraz także był, ale postanowił znowu zamknąć się w sobie. Chyba uważał, że za bardzo się przede mną otworzył.
- Dasz mi się przejechać, nie?
- Przecież jedziesz - rzekłam, wywracając oczami, a w myślach dopowiedziałam sobie "jełopie".
- Ale chodzi mi o to, że mogłabyś dać mi poprowadzić.
Prychnęłam rozbawiona, choć po chwili te prychnięcie zamieniło się w głośny chichot, który sprawił, że nagle stał się zdezorientowany i uroczo zmarszczył brwi.
- Słuchaj, mogę Ci nawet plecy umyć podczas kąpieli, ale mojego auta Ci w życiu nie dam.
- Nie masz serca, kobieto - zrobił minę obrażonego dziecka, a następnie skrzyżował ręce na piersi, patrząc przed siebie.
- Już się tak nie złość - ledwo powstrzymałam się od zerknięcia na niego. Tylko patrz na drogę, Bates!
Oczywiście już się nie odezwał, lecz po chwili mu przeszło i znowu zaczął szperać tam gdzie nie trzeba. Cieszył się jak dziecko i nie szczędził sobie głupich żartów, gdy znajdywał różne rzeczy, a między innymi paczkę papierosów, dropsy i paczkę kisielu Bree. Przy tym ostatnim dopiekał mi najbardziej:
- Mm, Bates gdybym wiedział, że tak lubisz jabłka, to byśmy inaczej praktykowali.
Wywróciłam tylko oczami na jego słowa i tego nie skomentowałam, ponieważ na pewno powiedziałabym parę nieprzyjemnych słów, które mogły znowu go wpędzić w dół, który sam sobie wykopał. Dlatego też z wielką cierpliwością wysłuchiwałam jego wywodów, które były tak nudne i głupie jak buty Kevina.
Na szczęście byliśmy już niedaleko, także moje męczarnie pomału dobiegały końcowi i dzięki Bogu!
Przez chwilę moje myśli popędziły w stronę Allie i jej beznadziejnej sytuacji. Oczywiście wieść o dziecku rozeszła się po naszym domu z prędkością światła i naprawdę każdy był zaskoczony, choć Louis i Harry nie aż tak bardzo, co sprawiło, że zaczęłam podejrzewać iż Frank musiał im coś o tym powiedzieć. Było mi szkoda King, ponieważ wiedziałam jak to jest nie mieć jednego rodzica. Może rozmowa z Brucem by jej pomogła? Przecież tata także wychowywał mnie samotnie i chyba całkiem dobrze mu poszło, więc dlaczego Allie nie mogłaby dać rady? Mimo że nie byłyśmy jakimiś przyjaciółkami, to chciałam jej pomóc wychować tego małego szkraba, chociaż naprawdę nie lubię dzieci. Z resztą kto lubi słuchać płacz co noc i zmieniać pieluchy? Na pewno nie ja.
W pewnym momencie zatrzymałam auto, widząc prawdopodobnie mój nowy nabytek. Wyłączyłam silnik, po czym wraz z Harrym opuściliśmy auto, zmierzając w stronę posesji.
Dom, który stał przed nami był nieduży, ale też niemały, więc można by rzec, że był idealny. Na zewnątrz prezentował się idealnie - wyłożony był ciemnym drewnem, a małe, czarne okna idealnie do niego pasowały. Dach był wyłożony czarnymi dachówkami, które mieniły się w słońcu. Ponad to tuż obok okien rosły piękne kwiaty, które dzielnie walczyły z uporczywym wiatrem. 
Wraz z Harrym ruszyliśmy usypaną z drobnych, jasnych kamyków ścieżką, która prowadziła do drzwi wejściowych, przy których czekał na nas właściciel. 
- Dzień dobry - przywitał się, po czym po kolei uścisnął nasze dłonie. - Cieszę się, że udało się państwu dzisiaj przyjechać.
- Nadarzyła się okazja - rzekł Styles, siląc się na bardzo oficjalny i chłodny ton. 
- W takim razie zapraszam do środka - siwy mężczyzna otworzył przed nami drzwi, a my od razu przekroczyliśmy próg domu. 
W środku był jeszcze ładniejszy, bowiem gdy się wchodziło od razu na lewo było wejście do kuchni, z której od razu można było dostać się do obszernej jadalni. Te dwa pomieszczenia utrzymane były w jasnych, ciepłych kolorach, które były tak pozytywne, że wręcz nie mogłam się nie uśmiechnąć. W kuchni przeważał biały kolor, ponieważ szafki, lodówka oraz zmywarka były właśnie w tym kolorze. Za to wszystkie inne dodatki takie jak mikrofalówka, ekspres oraz naczynia były żółte. W jadalni powitał nas beż, a stół wykonany z ciemnego, dębowego drewna zachęcał do zjedzenia przy nim posiłku. Na ścianach zawieszone były obrazy - jeden przedstawiał żagłówkę na spokojnym morzu, zaś drugi piękną, kwiecistą łąkę. Potem oglądnęliśmy obszerny salon, który jak poprzednie pomieszczenia także był wyposażony. Tutaj zaś mogliśmy zauważyć ciepły brąz na ścianach, mały kominek przy bujanym fotelu, dość imponującą biblioteczkę, plazmowy telewizor oraz dużą kanapę. Na panelach leniwie spoczywał puchaty, biały dywan, a piękne tulipany idealnie prezentowały się w przezroczystym wazonie, który stał tuż na stoliku. Na górze znaleźliśmy dwie, duże sypialnie, które właściwie nie różniły się między sobą niczym i były utrzymane w podobnym charakterze co salon oraz łazienkę wyłożoną białymi kafelkami, na których namalowane były fioletowe kwiaty. 
- Zamierzają mieć państwo dzieci? 
Otworzyłam szeroko oczy, słysząc pytanie ciekawskiego mężczyzny, któremu uśmiech nie schodził z ust. Najwyraźniej musiał wziąć nas za parę, innej opcji nie było. 
- Nie sądzę - odpowiedział Harry, posyłając mu mały uśmiech, po czym puścił mi oko. 
- A szkoda - westchnął staruszek. - Ten dom jest idealny dla dzieci. Sam wychowałem w nim dwóch synów i córkę.
- W takim razie dlaczego pan go sprzedaje? - spytałam, marszcząc brwi. Przecież ten dom musiał dużo dla niego znaczyć!
- To nie była łatwa decyzja, ale musiałem taką podjąć. Moja żona i ja postanowiliśmy przeprowadzić się do Londynu, aby być bliżej dzieci i wnucząt. 
Skinęłam głową, rozumiejąc choć właściwie nie do końca tak było. Ten dom był idealny i sprzedanie go było chyba najgłupszym pomysłem, lecz my na tym skorzystamy, prawda?
- Bierzemy go - powiedziałam. - Z wyposażeniem. 
Mężczyzna skinął głową, po czym zajęliśmy się podpisaniem umowy oraz wpłatą pieniędzy. Powiem szczerze, że dom idealny kosztował bardzo, bardzo dużo. 
Gdy niejaki pan Coke miał właśnie opuszczać dom, ostatni raz spojrzał na nas miło i rzekł:
- Dobrze zrobiliście, że wyprowadziliście się z Doncaster. Słyszałem, że dzieją się tam okropne rzeczy. 
- Ma pan racje, okropne - potwierdziłam jego słowa i już byłam pewna, że nie wiedział iż ma doczynienia z mordercami. 
- Co te dzieci mają teraz w głowach, co? - pokręcił głową. - Do widzenia. 
Oboje patrzyliśmy jak odchodził, żyjąc w niewiedzy, że mogliśmy właśnie go zastrzelić i zabrać pieniądze, które mu daliśmy. Jednak nie byliśmy aż takimi potworami i pozwoliliśmy mu odejść w spokoju. 
Potem zaszyliśmy się w ogrodzie, siedząc w milczeniu na bujanej ławce. Byliśmy zajęci swoimi myślami, które pędziły w mrok. Pan Coke miał racje mówiąc, że w Doncaster dzieją się okropne rzeczy, choć "okropne" to za mało powiedziane. To było miasto śmierci i nie było w nim nic dobrego. Ludzie uciekali, bojąc się o własne życie i cieszyłam się, że to robili, bo chciałam, aby byli bezpieczni i wrócili dopiero wtedy, gdy wojna się skończy. Nawet bitwy między moją grupą, a Dangersami nie były tak krwawe... Smoki potrafią zniszczyć wszystko. 
Byłam ciekawa czy tacie i Janis spodoba się to miejsce. Na pewno będą źli, że będą musieli wyjechać, ale nie było innego wyjścia. Z dala od Doncaster byli bezpieczni i miałam nadzieję, że 40 kilometrów, to wystarczająco dużo, aby ich uchronić.
- Myślisz, że będą tu bezpieczni? - zapytałam w pewnym momencie, przerywając ciszę. 
- Muszą być - westchnął, otwierając oczy, które były do tej pory zamknięte. - Do czego to doszło, co?
- Tata nie będzie chciał wyjechać...
- Wiem, ale to zrobi, bo Cię kocha. 
Zamyśliłam się przez chwilę i postawiłam się w sytuacji Harry'ego. Nie miał rodziny i traktował mojego ojca jak swojego własnego. Zaczynałam pomału rozumieć, dlaczego tak jest. Harry nie miał nikogo i to sprawiało, że był zamknięty w sobie i samotny. Było go mi żal i wiedziałam, że w końcu muszę pogodzić się z jednym faktem, którego nie chciałam do tej pory przyjąć do świadomości, dlatego rzekłam:
- Ciebie też kocha, Harry.

Od Autorek:Notka będzie krótka i treściwa.
Jesteśmy zawiedzione.
Nic więcej nie mamy Wam dziś do powiedzenia, więc jeśli liczyliście na monolog, to widocznie też jesteście zawiedzeni i wiecie, jak się czujemy widząc dwanaście komentarzy pod rozdziałem. No przecież to jest śmieszne!
Miłego tygodnia.