piątek, 25 lipca 2014

Rozdział Piąty

Z perspektywy Bree.    
   
Całkowicie zignorowałam zalecenie Janis, by nie spożywać alkoholu podczas zażywania leków przeciwbólowych i wraz z Kevinem byliśmy w trakcie otwierania trzeciej butelki czerwonego wina.
Co może mi się stać? W najgorszym wypadku umrę, ale, bądźmy szczerzy, skoro nie stało się to do tej pory, to dlaczego miałoby stać się właśnie teraz?
- Czy ona naprawdę myśli, że te jęki uchodzą naszej uwadze? - wzniosłam oczy do nieba, słysząc, jak moja przyjaciółka szczytuje w sąsiednim pokoju.
- Za odgłosy ekstazy Effie i Hazzy - prychnął mój towarzysz, dosyć nieudolnie puszczając mi oczko i uniósł kieliszek do góry, by wznieść toast tak, jakby to w ogóle było nam teraz potrzebne.
Wybuchnęłam głośnym śmiechem, przysunęłam swój kieliszek od ust i prawie zadławiłam się, biorąc łapczywy łyk.
- Ostrożnie - wybełkotał Segel, po czym przypadkiem wylał odrobinę cieczy na swoją bladoniebieską koszulę - Ups, będzie plama. W naszej rodzinie to niedopuszczalne.
Na moment odstawił napój na etażerkę i zaczął trzeć przebarwienie końcem rękawa, tylko pogarszając sytuację.
Ojciec Kevina był żołnierzem. Zginął, kiedy chłopak miał niecałe pięć lat, podczas misji w Afganistanie. Jego matka popadła wówczas w depresję, która wywołała łańcuch chorób. Wkrótce całkowicie zawładnęły jej organizmem i przestała sobie z nimi radzić. Zmarła trzy lata po mężu i osierociła czterech synów.
Ralph, najstarszy z nich, był obecnie prawie czterdziestoletnim, obrzydliwie bogatym mężczyzną, który zamieszkiwał okolice Los Angeles wraz z żoną i trójką przeuroczych dzieci.
Stanley, drugi w kolejności, zajmował bardzo cienioną posadę rzecznika praw obywatelskich, a ponadto założył fundację na rzecz kobiet ciężarnych, która bardzo prędko stała się popularna na całym świecie.
Jeremy robił właśnie profesorat z medycyny i zarabiał krocie dzięki sprzętom leczniczym, które wynalazł.
Kevin całkowicie stracił z nimi kontakt i niejednokrotnie wspominał, że wcale tego nie żałuje, co prawdopodobnie było zgodne z rzeczywistością. Żył zupełnie inaczej niż oni. Może nie był prezesem General Motors i nie kręcił rozbieranych scen miłosnych z Kate Winslet, a do idealnego stanu trzeźwości było mu bardzo daleko, lecz miał wszystko, co mógłby sobie wymarzyć i nie powinien niczego im zazdrościć.
- Kupi się nową - zrezygnowany machnął ręką i ponownie wziął do ręki nóżkę kieliszka. - Twoje zdrowie, Lennon.
- I twoje - kiwnęłam głową, uśmiechając się ciepło.
W radio, które ledwie stało na jednej z moich szafek, zabrzmiały pierwsze dźwięki "Sweet Home Alabama", a ponieważ oboje uwielbialiśmy muzykę country, Kevin zaczął kiepsko imitować dźwięki harmonijki i drzeć się w niebo głosy, kompletnie nie zwracając uwagi na tekst i melodię, choć doskonale ją znał. Dzięki niemu całkowicie zapomniałam o bólu. Byłam mu ogromnie wdzięczna za to, że był ze mną w takim momencie i po raz kolejny uświadomiłam sobie, jaką szczęściarą jestem, mając ich wszystkich przy sobie - fałszującego Kevina, Effie pieprzącą się za ścianą, Wrena, wyżywającego się znów na swoim telewizorze, co mogliśmy bardzo wyraźnie usłyszeć w przerwach między "Och" i "Ach" ze strony sypialni Bates, oraz Noela i jego przeklętego kociaka, Adolfa, którego już zdążyłam szczerze znienawidzić. Moja rodzina była daleko ode mnie, ale znalazłam nową. Lepszą.
- Lord, I'm coming home to you! - wyryczał na koniec, niemalże idealnie naśladując głos Van Zanta.
Spojrzeliśmy na siebie i po kilku sekundach nie mogliśmy opanować śmiechu.
- Dosyć tego dobrego! - w pokoju pojawiła się Janis z butelką wody, którą szybko podmieniła z butelką wina, licząc na to, że nie dostrzeżemy różnicy.
- Powiedz to samo tym za ścianą - poprosiłam.
- Chciałabym - przytaknęła. - Musisz zażyć leki.
- Nic mnie nie boli - wymamrotałam.
- Bo jesteś schlana! - ryknął Kevin i, nie mogąc utrzymać równowagi, z hukiem spadł z krzesła.
Tym razem wybuchnęliśmy śmiechem wszyscy troje.
- Bree, powinnaś się trochę przespać - powiedziała w końcu czerwonowłosa, kiedy udało jej się opanować. 
- Wypraszasz mnie, Jones? - Kevin spojrzał na nią spode łba, podnosząc się z podłogi.
Ta kiwnęła tylko głową, a on bez zbędnych potyczek słownych wyjął jej do połowy opróżnioną już butelkę wina z dłoni i chwiejnym krokiem opuścił pomieszczenie, przesyłając mi buziaka na odchodne. Zanim Janis zamknęła drzwi, usłyszałam jeszcze jak śpiewa pojedyncze linijki "Sweet Home Alabama" oraz jak upada na schodach. Po tym, jak pielęgniarka poprawiła mi poduszkę, poszła w jego ślady, nie odstawiając na szczęście podobnego cyrku, a ja powoli zamknęłam oczy.
                                                                                *
Obudziłam się dopiero nazajutrz i dopiero wówczas uświadomiłam sobie, jak bardzo brakowało mi snu. Obok mojego łóżka siedziała Effie, popijając parującą herbatę, która prawdopodobnie została tutaj przyniesiona dla mnie.
- Co moje to i twoje - mruknęłam pod nosem, jednak wystarczająco głośno, aby mogła to usłyszeć i zorientować się, że już nie spałam.
- Jak się czujesz? - zapytała, podając mi prawie pusty kubek, a sama wsunęła sobie ciastko do ust z nadzieją, że tego nie zauważyłam.
- Lepiej - uśmiechnęłam się blado, odbierając od niej naczynie i dopijając resztki z dna - Czy Janis była już u Louisa?
- Bree, mówiłam ci przecież, że to nie jest dobry pomysł - jęknęła zrezygnowana Effie, wywracając oczami.
Dobrze, może miała trochę racji, ale nie widziała wtedy tak, jak ja. Nienawidziłam go całym moim sercem, ale teraz wyglądał jak dziecko, a przecież dzieci, nawet tych najokropniejszych, nie zostawia się w potrzebie. Poza tym całkiem niedawno byłam na jego miejscu i modliłam się o pomoc.
- Zatamujcie chociaż krwawienie - poprosiłam.
- Niczego nie będę mu tamować! - zaprotestowała dobitnie, podkreślając swoją nieugiętość poprzez powstanie z miejsca i zaciśnięcie dłoni w pięści. - Chyba, że dostęp do tlenu!
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- To sama to zrobię! - krzyknęłam, jednak nie było to dobrym posunięciem.
- Nie ruszysz się stąd, Bree - zabrzmiała jak matka troszcząca się o swoją córkę, a ja nie potrzebowałam matki. Potrzebowałam przyjaciółki.
- Gdyby to Harry był ranny, chciałabyś mu pomóc - stwierdziłam. - A jest jeszcze większym kutasem, niż Louis! I to jest sprawiedliwe?!
- Dobrze wiesz, że nie! - wrzasnęła, wyrzucając ręce w powietrze. - Poza tym, Harry to zupełnie coś innego.
- Bo, gdyby mu się coś stało, nie miałabyś się z kim pieprzyć! - warknęłam, od razu żałując moich słów. Co się ze mną działo do jasnej cholery?! Jak mogłam powiedzieć coś takiego najważniejszej osobie w moim życiu?!
Zarówno po moim policzku, jak i po policzku Effie spłynęły pojedyncze łzy, które obie szybko otarłyśmy. Widziałam, jak Bates nerwowo przygryza wnętrze swojej jamy ustnej i jak rozszerzają jej się nozdrza. Szykował się wybuch, jednak byłam na niego gotowa. To ja zapaliłam tę bombę i to ja stanę się jej ofiarą.
- Nie masz o niczym pojęcia! - huknęła w końcu.
"Puf", zadźwięczało mi w uszach, więc starałam się odsunąć od siebie te głupie odgłosy.
- Zachowujesz się jak głupi bachor! - kontynuowała. - Jesteś naiwna! On może robić z tobą, co tylko zechce, a ty i tak mu ufasz! To jest chore!
Spojrzała na mnie smutnymi oczami i pospiesznie skierowała się w stronę drzwi, które zamknęła z głośnym trzaskiem, kiedy tylko wyszła z sypialni.
Głośno zawołałam Janis i opadłam na poduszkę. Na szczęście nie musiałam długo na nią czekać­­­­­­­­­­­­.
- Co się stało, maleńka? - spytała, stając przy moim łóżku.
- Chyba będę potrzebowała tych nieszczęsnych leków - westchnęłam. - Trochę boli.
Uśmiechnęła się do mnie ciepło i wyjęła z kieszeni grubego swetra fiolkę z tabletkami, jakby tylko na to czekała całe swoje życie.
- Dziękuję - wysapałam, kiedy specyfik wylądował w moim żołądku i kojące substancje rozeszły się po moim organizmie.
- Czy jakoś jeszcze mogę ci pomóc, słonko? - zapytała, szczelniej przykrywając mnie kołdrą.
- Uzdrów Louisa, Janis-  mruknęłam. - Proszę. Przynajmniej zatrzymaj ten cholerny krwotok.
- Jeżeli poczujesz się przez to lepiej - kiwnęła głową i po raz kolejny uniosła kąciki ust.
Z drugiej kieszeni wyjęła opakowanie z przezroczystą cieczą i wymieniła kroplówkę.
- Włączysz radio? - poprosiłam, kiedy była w połowie drogi do wyjścia.
- Jasne - zawróciła i skierowała się w stronę starego rzęcha.
Nacisnęła największy guzik, a od moich uszu odbił się fatalny wręcz kawałek Nicki Minaj, którego tytułu nawet nie znałam.
- Outlaw Country, jeżeli można - wychrypiałam.
Przekręciła gałkę w lewo, a z głośników popłynął kojący głos Sary Carter. Zmrużyłam oczy i zupełnie przypadkowo wymamrotałam zbitek słów, których sens zrozozumiałam dopiero teraz. "Poprzedniej nocy leżałam na ciepłym, puchowym łóżku obok męża i dziecka. Dzisiaj leżę na zimnej, zimnej ziemi przy Black Jack Davidzie".

Z perspektywy Effie. 

Byłam zła, ale chyba bardziej zraniona i smutna. Kłótnie z Bree zawsze zostawiały na mojej skórze niewidzialny znak, który piekł i dawał się we znaki każdego dnia.
Nienawidziłam tego, że byłam z nią tak blisko, nienawidziłam tego, że tak bardzo była dla mnie ważna. Przez całe swoje życie uczyłam się, aby nie przywiązywać się do ludzi, ponieważ oni zawsze odchodzą. Nic nie jest stałe w naszym życiu, a przede wszystkim drugi człowiek. Wszystko się zmienia i znika jak mgła po dżdżystym poranku. Nie chciałabym stracić Bree, ale nasze kłótnie są nie do wytrzymania. Może przesadzałam, ale to naprawdę było dla nas ciężkie. Jednak w przyjaźniach chyba tak jest - najpierw jest pięknie i prosto, ale potem zaczynają się schody i wszystko zaczyna się chrzanić.
Siedziałam w kuchni przy stole, patrząc bez celu w jeden punkt. Moje oczy były pełne łez, ale nie wiedziałam dlaczego. Po co miałabym płakać? To tylko kłótnia, nic wielkiego, ale ostatnio wszystkie emocje atakowały we mnie ze zdwojoną siłą. Czułam się taka mała w porównaniu do tego świata, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
- Ef, chcesz potrzymać Adolfa?
Nie zareagowałam na zabawny głos Noela, który był dzisiaj w wyśmienitym humorze. Ten kot chyba naprawdę był dla niego ważny skoro tak się cieszył z jego powodu. Chyba zaczynałam majaczyć.
- Co jest? - usiadł na przeciwko mnie, wypuszczając kota ze swoich objęć.
- Nic takiego - wzruszyłam ramionami, przyglądając się Adolfowi, który stawiał dumne kroki, ocierając się o szafki.
- Kłamiesz - westchnął. - Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć.
- Wiem - wymusiłam uśmiech i zaczęłam udawać szczęśliwą. - Mam chyba po prostu zły dzień.
- Na pewno?
- Oczywiście, nie masz się czym martwić.
Noel z uwagą mi się przypatrywał, gdy wstawałam z drewnianego krzesła, po czym podeszłam do szafki, w której trzymaliśmy różne noże. Wren kochał gotować, a jego zapiekanka ziemniaczana biła na głowę wszystko. Otworzyłam szufladę i wyjęłam największy nóż jaki posiadaliśmy. Przejechałam ostrzem po palcu, z którego momentalnie pociekła stróżka szkarłatnej krwi. Uśmiechnęłam się na widok tego zjawiska, wyobrażając sobie, że to krew Allie King. Ta blond dzidzia pożałuje, że chciała zabić mnie i moich przyjaciół w klubie, że mnie otruła. Chcę widzieć ich łzy, a potem dopadnę Tomlinsona i go zatłukę, potem będzie Frank i Travis, chociaż może tego drugiego bym oszczędziła, bo lubiłam drania. I na koniec zostałby Harry, mój Harry, którego nienawidziłam tak mocno, że nie da się tego wyrazić słowami. Zabrał mi ojca, miasto, a nawet chwałę. Nadszedł czas, aby się zemścić i jeżeli Bree miała zamiar mnie znienawidzić, to niech tak się stanie, bo już mi na niczym nie zależy.
- Effie, co ty robisz? - spytał przejętym głosem Noel.
- Czas dokonać zemsty - uśmiechnęłam się bezczelnie, a on rozszerzył oczy do granic możliwości i zbladł.
- Nie - zaprzeczył.
Prychnęłam lekceważąco, a następnie szybkim krokiem skierowałam się w stronę drzwi, które prowadziły do starej, brudnej piwnicy. Słyszałam spanikowany głos Noela, gdy wołał Kevina i Wrena, których głośny stukot butów słyszałam idealnie, gdy zbiegali ze schodów. Pchnęłam drzwi, które zaskrzypiały okropnie, drażniąc przy tym moje uszy. Stawiałam powoli kolejne kroki, schodząc z betonowych schodków. Do moich nozdrzy dobiegł zapach stęchlizny i wilgoci. Nigdy nie lubiłam tutaj przebywać i chyba właśnie dlatego osadziliśmy tutaj Dangersów.
- Effie, stój! - rzekł Kevin, a ja posłusznie zatrzymałam się na środku schodów, patrząc na niego wyczekująco. - Co chcesz zrobić?
- Zabić ich? - odpowiedziałam głupio pytaniem, a on uśmiechnął się szeroko.
- Widzicie? Nie możemy jej pozwolić! - krzyknął szeptem Keene.
- Noel ma rację, zaczekajmy - poparł go Wren.
- A ja uważam, że Effie ma rację - Kevin puścił mi oko. - I z chęcią jej pomogę.
Wren i Noel nie mogli nic zrobić, dlatego też puścili mnie i Kevina na dół. Słyszałam jak ktoś kaszlał i szeptał, wiedzieli, że nadchodzimy.
Wyjęłam z kieszeni klucz, po czym otworzyłam żelazną bramę, która była zabezpieczeniem przed ich ucieczką. Byli cwani, ale nie mogli tego przewidzieć.
Cała piątka siedziała z dala od siebie, przykuta łańcuchami, które przymocowane były do ścian. Cóż, nie ukrywajmy, że to był mój pomysł, lubiłam takie zabawy.
Uśmiechnęłam się jak psychopatka, widząc ich zmęczone twarze i pokaleczone ciała. Najlepiej z nich wszystkich trzymał się Styles, który wczoraj spędził ze mną miło czas, szkoda, że to ostatni raz. 
- Jak się miewacie? - zapytałam, udając, że mnie to interesuje.
- Pierdolona suka - wymamrotał cicho Frank, ale i tak go usłyszałam. 
Zacisnęłam usta w wąską linijkę, po czym podeszłam do niego pewnym krokiem i schyliłam się, aby moja twarz była na tym samym poziome co jego. Patrzyłam w jego ciemne oczy, które były pełne nienawiści i jedyne co czułam, to rozbawienie. Był taki żałosny i głupi, że to aż było śmieszne. 
- Tiu, tiu, niezbyt mądre posunięcie - zachichotałam, a on skrzywił się, gdy delikatnie przejechałam ostrzem po jego skórze na policzku. - Mogę przycisnąć mocniej, a wtedy zranię Cię i obiecuję, że będzie bolało. 
- Pieprz się - warknął i to było już przegięcie.
- Rozkuj go - zwróciłam się do Kevina, a on od razu wykonał moje polecenie.
Po chwili Frank leżał u moich stóp, a jego przyjaciele oglądali tą scenę z ogromnym zdziwieniem i strachem. Przykucnęłam za jego plecami, kładąc dłoń na jego nagim brzuchu.
- Wiesz, brzuch się ugina - zaczęłam mocno wciskać palce w jego skórę. - Tutaj masz okrężnicę jelita cienkiego, to gąbczasta rzecz, trudno ją nakłuć.
Wszyscy patrzyli na mnie niezrozumiale, ale po chwili jęknęli ze zdziwienia, widząc jak wbijam w jego brzuch mały nożyk, który tak naprawdę wyglądał jak gruba igła.
Spojrzałam na King, słysząc jej pisk i krzyk, abym przestała. Frank jęczał z bólu, nie mogąc się ruszyć.
- Coś się stało, Allie? - spytałam przesłodzonym głosem. 
- Nie rób mu tego - wyszeptała, dławiąc się łzami.
- Jesteś żałosna - zaśmiałam się. - Nikt Ci nie mówił, że miłość, to najgorsza rzecz na świecie?
- Proszę - zapłakała, ale nie zrobiło mi się jej żal, chciałam grać dalej.
- Może powinnam dostać się do śledziony? - puściłam jej oko, sprawiając, że spojrzała na mnie z przerażeniem. 
- Nie! - krzyknęła, a ja stanęłam na równie nogi, uśmiechając się szeroko.
- Masz lepszy pomysł?
- Zabij mnie - wyszeptała. - Ja za niego.
Zmarszczyłam brwi, słysząc jej słowa. Chciała, abym ją zabiła i oszczędziła głupiego Franka, który nie zasługiwał na jej poświęcenie. Jak mogła być tak głupia? Czy właśnie tak działa miłość? Chcemy oddać życie za swojego kochanka, aby pokazać mu jak bardzo go kochamy? Cholernie głupie i jeśli miałam być szczera, to nigdy bym tego nie zrobiła. Mimo wszystko Allie przez te głupie poświęcenie zyskała w moich oczach, nie wiedziałam dlaczego, ale tak było. Może po prostu podziwiałam ją za to, bo ja nigdy nie mogłabym tego zrobić? Nie miałam pojęcia co zrobić i jak się zachować, ponieważ ta opcja nie wchodziła w grę, chociaż od zawsze pragnęłam jej śmierci. 
- To zabawne - prychnęłam, opierając się o zimną, kamienną ścianę. - Naprawdę chcesz oddać życie za niego? Za tą waszą niby miłość? Proszę, nie ośmieszaj się.
- To że Ty tego nie rozumiesz, to nie oznacza, że to jest śmieszne - powiedziała śmiało patrząc mi w oczy. - Nigdy tego nie zrozumiesz.
Spojrzałam na Harry'ego, który siedział w kącie przykuty zardzewiałymi łańcuchami. Patrzył na mnie inaczej niż zawsze, jak na potwora. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego, to było dziwne i niezrozumiałe. Przecież też taki był, o co mu do cholery chodziło?
- Więc zrób to, zabij mnie, ale zostaw go.
Zacisnęłam zęby i dłonie w pięści. Z jakiegoś dziwnego powodu nie mogłam tego zrobić, ale wiedziałam, że przyda jej się nauczka. Powinna zrozumieć, że miłość jest dla ludzi słabych.
- Kevin, naucz Allie prawdy o miłości - zawróciłam się do swojego przyjaciela, który uśmiechnął się jak psychopata, ponieważ już od dawna czekał na ten moment.
Ostatni raz spojrzałam na Harry’ego, który nie odrywał oczu od mojej osoby. Może myślał, że po wczorajszym incydencie jednak ich nie zabijemy? Naprawdę mógłby być tak głupi? Nie zależało mi na nim, był moim odwiecznym wrogiem i marzyłam o tym, aby zginął. 
Kevin podszedł pewnym krokiem do Allie, omijając Franka, który zwijał się z bólu. Chwycił ją za włosy, a ona pisnęła z bólu. Udawanie niewiniątka szło jej beznadziejnie. 
Mężczyzna uniósł pięść w górę, po czym z całej siły uderzył ją w twarz. Louis odwrócił głowę, nie mogąc na to patrzeć, Travis zaciskał dłonie w pięści, a Harry cały czas patrzył na mnie. Nie mogłam zmienić zdania, musieli umrzeć i ponieść karę za swoje czyny. 
Nagle do piwnicy wbiegł Wren, głośno dysząc. Przeraziłam się, widząc jego przestraszoną twarz, bowiem to był rzadki widok. Co mogło go tak wystraszyć? Coś stało się Bree?
- O co chodzi? – spytałam, przełykając głośno ślinę.
- Ktoś podpalił dom Dangersów – rzekł, a wszyscy zamarli na jego słowa. – Ale to nie wszystko, ktoś zabił wszystkich informatorów w mieście.
- To wy?! – Kevin wydarł się, ściskając za szyję King.
- Nie – zaprzeczył Harry, który był tak samo zszokowany jak ja. – Od tygodnia podejrzewaliśmy, że ktoś przyjechał do miasta, jak widać nie myliśmy się.
- Nowy gang? – spytał Wren.
- Potężny gang – wtrącił się Travis. – Chcą przejąć miasto.
- Nie zdobędą go – warknęłam. – To miasto jest nasze.
                                                                           *
Siedziałam z chłopakami w salonie, myśląc, co zrobić. Nie spodziewaliśmy, że w mieście może pojawić się nowa grupa. Po co przyjechali? Przecież to nie ich miasto, nie są stąd, nie mogą. Pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co zrobić. Nigdy biznes nie sprawiał mi problemów aż do dziś. Nie mogłam pojąć tego, co się działo. Kim byli?  
Wiedziałam, że ich nie pokonamy, ktoś musiałby nam pomóc i niestety mogli to zrobić tylko Dangersi. Pragnęli tego miasta tak samo mocno jak my i na pewno, także nie mogli znieść myśli, że ktoś bezkarnie siał chaos w Doncaster. Gdybyśmy połączyli siły, na pewno byśmy wygrali, nie było innej opcji. 
- Dobrze, że jesteście tutaj wszyscy.
Do pomieszczenia weszła Bree, podtrzymując się szafek oraz ściany, aby nie upaść. Wciąż była słaba i bałam się jej powiedzieć o zagrożeniu. Syknęła cicho z bólu, siadając na miękkim fotelu, który zazwyczaj zajmowała, ponieważ był jej ulubionym. Jakiś antyk czy coś, niezbyt interesujące.
- Poczekaj, zanim coś powiesz, musisz coś wiedzieć – rzekł Kevin, opierając łokcie na kolanach, a dłonie zaplótł w „koszyczek”. – W mieście pojawiła się nowa grupa.
- Co? – otworzyła szeroko oczy, patrząc na nas niezrozumiale. 
- Dokładnie – westchnął Noel, głaszcząc swojego przeklętego kota. – I są bardzo wrogo nastawieni.     
- Co zrobimy? 
- Uwolnimy Dangersów – przemówiłam. – Razem ich pokonamy.
- I myślisz, że to wypali? – prychnął Segel, a jego twarz wyrażała tylko wściekłość. – Gdy tylko ich uwolnimy, zabiją nas. 
- Nie zrobią tego – pokręciłam głową, wierząc, że to co mówiłam, to prawda. – Na chwilę złączymy się w całość, a potem wszystko wróci do normy. Co o tym myślisz Bree?
- Myślę, że to dobry pomysł – powiedziała niechętnie. – Nic innego nie wymyślimy.
Kevin wywrócił oczami, mamrocząc coś pod nosem, a Wren i Noel nawet nie zareagowali. 
Też nie chciałam z nimi współpracować, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Miałam nadzieję, że nie będę żałowała swojej decyzji i nie zawiodę swoich ludzi. 
- A jaką Ty masz wiadomość? – zawrócił się Wren do Bree.
- Będziemy mieli gościa.

Od Autorek: 
Cześć, co u Was słychać? Mam nadzieję, że odpoczywacie i jest u Was świetnie, bo od tego są wakacje, prawda?
Co uważacie o kłótni Bree i Effie? O dziwnym zachowanie Effie, nowym gangu no i cóż - nieznanym gościu?
Domyślacie się kto to jest? Piszcie swoje sugestie w komentarzach, bardzo nam na tym zależy. Uwielbiamy czytać wasze słowa, są bardzo motywujące.
Bardzo dziękujemy za komentarze, jesteśmy zadowolone, że wzięłyście sobie nasze słowa do serca. Mamy nadzieję, że pod tym rozdziałem, także będzie tyle opinii.
Jesteście najlepsze, kochamy Was! <3

piątek, 18 lipca 2014

Rozdział Czwarty


Z perspektywy Bree.

Widziałam jedynie ciemność, czułam jedynie ból. Wszechobecna ciemność i paraliżujący ból - to właśnie mnie definiowało.
Zmusiłam się do otwarcia oczu, lecz obie powieki opadały, jakby przyczepiono do nich potężne bloki cementu. No dalej, Bree, wiem, że potrafisz! Przez długie, gęste zasłony moich czarnych rzęs dostrzegłam śnieżnobiały sufit. Z trudem obróciłam się na bok. Leżałam w moim łóżku, w mojej sypialni, w moim domu. Nie potrzebowałam niczego więcej, aby poczuć się lepiej.
W drugim pokoju grał telewizor, czasem przestawał, a czasem włączał się na nowo. Każdy z nas inaczej radził sobie ze stresem, a wyżywanie się na pilocie było niezawodnym sposobem Wrena. Odzywał się też zegar, a ja próbowałam liczyć uderzenia, lecz szybko straciłam rachubę.
Drzwi mojego pokoju otworzyły się, a po chwili przy moim łóżku stanęła nasza lekarka, Janis Jones. Nie mogliśmy pozwolić sobie na czerpanie usług w publicznych służbach pomocy medycznej, gdyż byłoby to równoznaczne z samobójstwem. Klinika w Doncaster prosperowała fatalnie i pełniła raczej funkcję tutejszej umieralni, a wielkomiejskie szpitale prawdopodobnie zainteresowałyby się poparzoną i postrzeloną dziewczyną, więc nie obeszłoby się bez ingerencji policji.
Janis Jones była wysoką, potężną trzydziestopięciolatką, aż nazbyt szczodrze obdarowaną przez naturę jeśli chodzi o kobiece kształty. Jej proste, jaskrawoczerwone włosy jak zwykle związane były w grubego kucyka na czubku głowy. Na twarzy miała lekki makijaż, a jej usta rozwarły się w szerokim uśmiechu, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.
- Witaj Bree - delikatnie dotknęła mojej zbolałej dłoni. - Jak się czujesz?

- Do dupy - mruknęłam zachrypniętym głosem.
I dokładnie taka była prawda. Poniżej pasa nie czułam kompletnie nic, jakby wraz z moim brzuchem kończyło się całe moje ciało, natomiast pozostałe jego partie na zmianę piekły, swędziały i bolały.
- Tak też wyglądasz - odparła złośliwie i zaczęła grzebać w swojej ogromnej, skórzanej torbie, po czym wyjęła z niej małą, czarną fiolkę pełną białych tabletek. - Średnio legalne, ale poczujesz się lepiej.
Wysypała dwie pastylki na pulchną dłoń i wsunęła mi je do ust. Do szklanki, która stała na mojej etażerce już od dwóch tygodni, wlała trochę wody i kazała mi jak najszybciej połknąć lekarstwo, co oczywiście wykonałam. Zmrużyłam oczy i ze świstem wypuściłam z siebie powietrze. Od razu poczułam wielką ulgę, jednak ból nie odszedł całkowicie.
- Zawołam Effie - oznajmiła, a ja tylko kiwnęłam głową. - Siedziała przy tobie całą noc, ale kazaliśmy się jej przespać.
- Tak po prostu poszła? - zdziwiłam się, wiedząc, jak charakterna była moja przyjaciółka.
- Chyba żartujesz! - prychnęła Janis. - Chłopcy w trójkę wynosili ją z pokoju.
Nie musiałam długo czekać, by po jej wyjściu przy moim łóżku zgromadziła się czwórka moich przyjaciół, którzy, przekrzykując się wzajemnie, usiłowali dowiedzieć się, jak się czułam. Nie udzieliłam odpowiedzi na żadne z ich pytań, gdyż stwierdziłam, że doskonale ją znali i byłaby po prostu zbyt przyziemna.
- Janis powiedziała, że z tego wyjdziesz - Noel poklepał mnie pokrzepiająco po bolących plecach, na co zareagowałam cichym syknięciem. - Wybacz...
- W porządku - lekko uniosłam kąciki ust, wykrzywiając je tym samym w coś na kształt uśmiechu.
- Towar jest bezpieczny, Bree - zapewniła mnie Effie, uprzedzając moje pytanie. - Dangersi niekoniecznie.
- Co masz na myśli? - spojrzałam na nią z błyskiem w oku.
- Mark przyjechał dwie godziny temu i zawiózł wszystko do "Delight And  Ecstasy" - wyrwał się Wren, zanim moja przyjaciółka zdążyła otworzyć usta.
- Ona miała na myśli Dangersów, kretynie - Bates uderzyła go w tył głowy, a on z miejsca dostał napadu spazmowego śmiechu.
- Czekaj... To ten porno pałac na rogu Amersall Road z dmuchaną lalą w stroju pielęgniarki w witrynie? - zdziwiłam się.
- Dokładnie ten - potwierdził Kevin. - Widzę, że znasz go jak własną kieszeń.
- Dlaczego tam? - zignorowałam jego złośliwą zaczepkę.
- Mark dostał tam robotę w zeszłym tygodniu, zapomniałaś? Ach, nieważne - Noel zamaszyście machnął ręką. - Zgadnij, kogo mamy w piwnicy...
- Oprócz szczurów, rzecz jasna - wtrącił się Wren i oberwał kolejnego kuksańca od Effie.
- Zgarnęliście ich? - moje oczy rozszerzyły się do wielkości monety, a oni tylko kiwnęli głowami jak plastikowe pieski w samochodach emerytów z tapicerką w panterkę.
Moje ciało ogarnęło dziwne ciepło i na moment zapomniałam o całym bólu. Te bydlaki siedziały właśnie kilka metrów pode mną! Czyli... Był z nimi też Louis...
- Przyprowadźcie mi go tutaj - warknęłam stanowczym tonem, co oznaczało, że nie przyjmuję żadnych sprzeciwów.
- Bree, powinnaś najpierw wydobrzeć - jęknęła Effie ze zrezygnowaniem, gdyż już wiedziała, że przegrała tę walkę. - Naprawdę.
- Przyprowadźcie! - krzyknęłam, na co podskoczyli w miejscu i zaczęli po kolei wysypywać się na korytarz. 
Zza drzwi słyszałam jeszcze, jak debatowali, czy aby na pewno mój pomysł był odpowiedni. Uśmiechnęłam się sama do siebie i pokręciłam głową z niedowierzaniem. Czy oni naprawdę myśleli, że zmienię zdanie i z radością zawołam ich z powrotem, jak gdyby nigdy nic się nie stało? To przez Tomlinsona byłam w takim stanie i nie miałam zamiaru dopuścić do tego, by uszło mu to na sucho. Potrzebowałam zemsty. Wiedziałam, że zadziała na mnie lepiej niż niejeden środek przeciwbólowy.
Oczekiwanie stało się coraz bardziej męczące. Przez cały czas liczyłam uderzenia zegara i wiedziałam, że minęło jedynie osiem minut, które, niestety, wyjątkowo się dłużyły. Rozległo się głośne i stanowcze pukanie do drzwi, ale Effie, jak zwykle, nie poczekała na moją zgodę na wejście, bo i po co? Nigdy nie miałam przed nią nic do ukrycia.
Stanęła w progu, posyłając mi niezdecydowane spojrzenie. Skinęłam ręką, by odrobinę ją zachęcić. Stawiała chwiejne kroki, jakby czekając aż się rozmyślę. Finalnie dała jednak za wygraną i siłą wepchnęła szatyna do środka. Chłopak przetoczył się przez pół pomieszczenia i runął w jeden z kątów, uderzając głową w ścianę. Effie zaśmiała się złośliwie, a ja poprosiłam ją, aby wyszła. Wykręciła młynka oczami, lecz wykonała moje polecenie.
Mój wzrok spoczął na Tomlinsonie. Bluza, którą miał na sobie została pozbawiona jednego z rękawów, dzięki czemu mogłam dostrzec mnogie blizny i rany wśród licznych tatuaży na jego ramieniu. W jego czarnych spodniach zauważyłam sporych rozmiarów dziurę, z której powoli sączyła się ciemnoczerwona krew. Jego twarz, pomimo smutnych oczu, bladych ust i fury zadrapań, nadal wyglądała pięknie. Był słaby, wyprany z życia. Przygasł.
- Dziwne - prychnęłam pod nosem, a on z jękiem oparł się o drzwiczki mojej szafy. - Przez chwilę byłeś na szczycie, przyznam. Ale ze szczytu spada się najniżej, czyż nie?
Zerknął w moją stronę i mimo swojego wątpliwego stanu zdrowia, wydawał się być wyraźnie poirytowany faktem, iż zapożyczyłam sobie jego sentencję. To nie było teraz istotne, choć była naprawdę dobra.
- Przymknij się, Lennon - wysyczał. - Rób, co do ciebie należy i skończmy z tym.
- Role się odwróciły, mój drogi - uśmiechnęłam się z przekąsem. - Tym razem to ja mówię tobie, co masz robić.
Delikatnie podniosłam się do pozycji siedzącej i poprawiłam poduszkę, by móc rozmawiać z nim w jak najbardziej komfortowym dla mnie położeniu. Oboje oddychaliśmy ciężko i powoli, w tym samym nieznanym dla nikogo - nawet dla nas samych - rytmie.
- Przepraszam cię, Bree- wyszeptał słabo i ponownie spojrzał na mnie zatroskanymi oczami.
- Przeprosiny w niczym tutaj nie pomogą - zauważyłam z żalem.- Spójrz, co ze mną zrobiłeś! Jestem skończona!
- To nie byłem ja! - krzyknął, ale nie dało się nie zauważyć, jak ogromny ból mu to sprawiło. - Ostatnio dzieje się ze mną coś dziwnego. Błagam cię, Bree, uwierz mi. W życiu nawet nie uderzyłem żadnej kobiety! Zawsze zlecałem to innym. Nieważne, jaką suką by nie była, nie dałbym rady.
- Sugerujesz, że jestem suką? - spytałam podejrzliwie.
- Święta nie jesteś - uśmiechnął się delikatnie, jednak po chwili spoważniał. - Nigdy bym cię nie skrzywdził, Bree.
Patrzył mi prosto w oczy i wiedziałam, że nawet najlepszy aktor na świecie nie potrafiłby tak kłamać. Usiłowałam opanować drżenie moich rąk. Dlaczego tak bardzo ufałam mojemu największemu wrogowi?
- Bree, proszę - mruknął.
- Nie dam rady - powiedziałam, kręcąc głową na prawo i lewo. - Nie mogę.
Szatyn wsparł się na ramionach, po czym powoli wstał, zaciskając zęby. Widziałam, jak bardzo cierpiał, ale miałam wrażenie, że to ja cierpiałam bardziej. I wszystko podpowiadało mi, że to dobre wrażenie. Zbliżył się do mojego łóżka i wdrapał się na nie z wyraźnym trudem. Jego stopy zwisały kilka centymetrów nad ziemią, przez co przypominał małego, niewinnego dzieciaka z rozczochraną czupryną. Ktoś, kto go nie znał, mógłby się bardzo pomylić.
- Musisz mi uwierzyć, Bree - powtórzył. - Musisz.
Przybliżył swoją twarz do mojej tak, że teraz dzieliło je tylko kilka milimetrów. Poczułam jego oddech na policzku, a po chwili złożył delikatny pocałunek w tamtym miejscu.
- Trzęsą ci się ręce - zauważył, natychmiast odzyskując poczucie humoru. - Nie wiedziałem, że aż tak na ciebie działam.
Zacisnęłam usta w cienką linię i splotłam ręce na klatce piersiowej. Teraz też przypominałam dziecko - małe, obrażone dziecko, którym w głębi duszy chyba nadal byłam.
- Effie! On mnie napastuje! - wrzasnęłam z całych sił, a moja przyjaciółka już po kilku sekundach stała z bronią przy skroni chłopaka.
Spojrzał na mnie przerażony.
- Żartowałam - uśmiechnęłam się.
- Jesteś okrutna, Bree! - krzyknęła rozjuszona Bates, ze zrezygnowaniem odsysając lufę od czoła Tomlinsona. - Tak bardzo chciałam strzelić.
- Niech Janis zajmie się jego ranami - poleciłam. - I niech to potraktuje jako rozkaz.
Teraz miałam ochotę tylko na to, żeby się napić. Upić, mówiąc ściśle. Na umór, do upadłego, w trzy dupy. I liczyłam na pomoc Kevina.

Z perspektywy Effie.

Ulga jaką poczułam, gdy Bree wróciła do świata żywych była nie do opisania. Cholernie się o nią bałam, ale na szczęście już nic nie zagrażało jej życiu, a jej stan był całkiem dobry. Wierzyłam, że szybko odzyska siły i wspólnymi siłami przejmiemy nasze miasto, zrzucając z drugiego tronu Dangersów. Czułam się już wygrana i nic nie mogło tego zmienić. Mieliśmy w końcu zwyciężyć i pokazać ludziom, kto jest tutaj panem. Wygraliśmy tylko, to się liczyło.
Siedziałam na stole, który wykonany był z ciemnego drewna i machałam radośnie nogami jak mała dziewczynka. Z uśmiechem na ustach wsłuchiwałam się w słowa piosenki, którą usłyszałam parę dni temu i cały czas mnie prześladowała. Wokalistka śpiewała o mrocznym kochanku, o mroku, miłości oraz smutku. Czy to nie opisywało mojego życia? Tylko gdzie był mój mroczny rycerz? 
Tuż pode mną, w piwnicy znajdowało się pięć osób, które zatruwały moje życie i moich przyjaciół. W głowie układałam szatański plan, który sprawiłby, że zginęliby w prawdziwych katuszach. Ich koniec był blisko, dlatego chciałam się jeszcze pożegnać z Harrym. Znaliśmy się długo, a nasza relacja była chora, jednak lubiliśmy robić parę rzeczy razem, ale tylko w tajemnicy przed innymi.
Nagle do pomieszczenia weszła Janis Jones z ogromnym uśmiechem na ustach, który nie raz przerażał nas na śmierć. Janis była dość dziwna, ale lubiliśmy ją. Z jednej strony była do nas podobna, ponieważ jej mąż był cudownym kryminalistą, który potrafił idealnie strzelać. Niestety zginął dwa lata temu, osłaniając własnym ciałem Wrena, który zawdzięcza mu życie. Od tamtej pory Janis postanowiła wiernie nam służyć.
- Co z nią? - spytałam, mając na myśli Bree.
- Wyliże się z tego - powiedziała, kładąc obok mnie jakieś fiolki z dziwnym płynem. - Na szczęście nie wdało się zakażenie.
- Kiedy wróci do pracy? 
- Nieprędko, dajcie jej trochę czasu.
- Ale ile potrzebuje? - domagałam się odpowiedzi, ponieważ musiałam wiedzieć.
- Miesiąc? Nie wiem, Effie.
Cholera, nie mogłam tyle czekać. Przecież nie będziemy ich trzymać w tej piwnicy przez pieprzony miesiąc. Zacisnęłam usta w wąską linijkę, zeskoczyłam ze stołu, po czym ruszyłam w stronę pokoju Bree. Po drodze minęłam Kevina, który szedł do kuchni, niosąc reklamówkę z piwem. Jak zawsze na bogato.
Zapukałam do drzwi i nie czekając na odpowiedź, weszłam do środka. Bree leżała w łóżku, ślepo patrząc w sufit. Jej ciemne włosy rozsypane były na białej poduszce, a ciało zakryte było kołdrą. Na obu rękach miała wenflony z kroplówkami, które przywiozła Janis ze szpitala. Jej twarz była blada, a oczy były delikatnie zaczerwienione. Była wciąż słaba, ale nie mogłam przełożyć tej rozmowy.
- Jak się czujesz? - usiadłam obok niej na krześle.
- Bywało lepiej - westchnęła. 
- Niedługo Ci się polepszy, obiecuję.
- Trzymam Cię za słowo - puściła mi oko, uśmiechając się delikatnie.
- Musimy pogadać, Bree.
- Brzmi poważnie - zażartowała, ale mi nie było do śmiechu. - Mów o co chodzi.
- Musimy pozbyć się ich jak najszybciej.
Brunetka westchnęła głośno, przykładając dłoń do czoła, a kabelek przyczepiony do wenflonu niebezpiecznie się poruszył. Zagryzłam nerwowo wargę, a paczka papierosów, która ukryta była w kieszeni moich czarnych rurek, zaczęła parzyć moją skórę, krzycząc "Zapal!". Cholera, zaraz wyjdę i to zrobię, ale teraz się zamknij.
- Wiesz, że Louis zrobił mi to, bo był pod wpływem jakichś środków?
- To Ci powiedział? - uniosłam jedną brew ku górze, a ona niepewnie skinęła głową, jakby bojąc się, że zaraz rozwalę jej pokój. - I mu uwierzyłaś?
- Tak - wymamrotała.
- Jesteś naiwna - prychnęłam. - On łże jak pies, a Ty mu wierzysz. Tomlinson jest naszym wrogiem! Zabiłby Cię bez mrugnięcia okiem!
- Nie rozumiesz... - zaczęła, ale jej przerwałam. 
- Zabijemy ich, czy tego chcesz czy nie - warknęłam. - Odebrali nam prawie wszystko, a Ty ledwo uszłaś z życiem.
- Wiem - wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła go ze świstem z ust. - Jeszcze o tym porozmawiamy, ale na razie ich zostaw.
- Ile mam czekać? 
- Niedługo, obiecuję - niepewnie położyła swoją dłoń na mojej. - Nie złość się, muszę to przemyśleć.
- Nie pozwól, aby ten gnojek namieszał Ci w głowie - ostrzegłam ją, ponieważ wiedziałam, że Louis z nią gra. Nie mogłam pozwolić, aby się do niej zbliżył.
- Nie zrobi tego - uśmiechnęła się. - Zluzuj majtki, Effie!
Zaczęłam się głośno śmiać z jej słów. W jednej chwili była między nami napięta sytuacja, a po chwili śmiałyśmy się, zapominając o nieprzyjemnościach. Taka była nasza przyjaźń - dziwna, ale piękna. Bree była dla mnie bardzo ważna i miałam zamiar powtarzać to do końca życia, ponieważ miałam nadzieję, że tak długo będziemy razem. Nie wyobrażałam sobie innego życia, cały czas widziałam siebie, zabijającą ludzi, ale przecież nie będę wiecznie młoda. 
Siedziałam z nią jeszcze długo, rozmawiając o bzdurach i śmiejąc się z głupich żartów, które znajdowały się w książce, którą kiedyś kupił Kevin.
- Cześć, moje piękne!
Do pokoju wszedł Noel, trzymając przy piersi małego, czarnego kotka. Przysunął sobie krzesło i usiadł obok mnie, głaszcząc zwierze, które mruczało z zadowolenia. Wraz z Bree patrzyłyśmy na niego jak na wariata, który przed chwilą zwiał z wariatkowa.
- Ukradłem - uśmiechnął się niewinnie. - Powiedz "cześć", Adolf - zaczął ruszać łapką kota, symulując nim, aby machał. Koty nie umieją machać, matole!
Zaczęłam się histerycznie śmiać, odrzucając głowę do tyłu. Boże, skąd on brał takie pomysły? Moi przyjaciele byli idiotami, ale za to ich kochałam.
- Boże, chyba zaraz umrę - Bree zamknęła oczy, kładąc dłoń na klatce piersiowej. - Dzwońcie po księdza.
- Oboje jesteście niemożliwi - zaśmiałam się, wstając.
- Gdzie idziesz? - zmarszczyła brwi moja przyjaciółka, patrząc jak się rozciągam.
- Praca wzywa - uśmiechnęłam się bezczelnie. - Noel, powiedz dla Wrena, żeby przyprowadził Stylesa do mojego pokoju.
                                                                       *
Mój pokój był moją oazą spokoju, wszystko tutaj było tak jak chciałam. Zawsze panował w nim półmrok, ponieważ rolety były zasłonięte, a promienie słoneczne nie dawały rady się przez nie przedostać. Na krwistoczerwonych ścianach przyklejone były zdjęcia oraz parę obrazów, które lubiłam. Centrum pokoju stanowiło ogromne łoże z białą kołdrą oraz poduszkami w tym samym kolorze. Po obu stronach łóżka stały szafki nocne wykonane z czarnego drewna, aby pasowały do koloru ścian. Przy oknie stała wielka szafa, biurko, na którym stały różne przedmioty i lustro ze złotą ramą. Idealnie.
Nagle drzwi mojego pokoju otworzyły się, a do środka wszedł Wren trzymając za ramię Harry'ego. 
- Możesz już iść - zwróciłam się do przyjaciela, który skinął głową, po czym wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie samą ze Stylesem.
- Czego ode mnie chcesz? - oparł się o ścianę, patrząc na mnie uważnie.
- Pożegnać się - przybliżyłam się do niego tak, że nasze ciała prawie się dotykały.
Nachylił się tak, że jego usta dotykały mojego ucha, a włosy drażniły policzek. Wstrzymałam oddech, czując jego oddech na moim policzku, a potem na szyi. 
Jego bliskość doprowadzała mnie do szaleństwa i mimo, że nienawidziłam jego osoby, to kochałam jego ciało.
- Ostatnie pożegnanie, Bates? - wyszeptał. - W takim razie musimy się ładnie pożegnać.
Nie mogłam wydusić z siebie żadnego słowa, gdy zaczął delikatnie całować płatek mojego ucha. Cholera, pragnęłam go. Wiedział jak mnie zahipnotyzować i sprawić żebym straciła rozum.
- Jesteś gotowa? - położył dłonie na moich biodrach, a ja skinęłam głową, czekając na to, co się za chwilę wydarzy.
Jęknęłam cicho, gdy przycisnął swoje biodra do moich. Czułam jego wzwód, co spowodowało, że zapłonęłam z pragnienia. Daj mi to, proszę.
Nie mogąc już wytrzymać, wplotłam palce w jego włosy, a on oderwał się od mojego ucha i spojrzał na mnie. Nie tracąc czasu przycisnęłam swoje usta do jego, rozpoczynając namiętny taniec. Rozchyliłam wargi, a jego język zaczął pieścić moje podniebienie, a potem rozpoczął walkę z moim językiem. Jego dłonie z tali zjechały na moje pośladki, ściskając je z zaborczością. Przemieszczaliśmy się po pokoju, nie odrywając ust od siebie. Sapnęłam gdy przyparł mnie do biurka. Nagle oderwał się ode mnie i jednym, zwinnym ruchem zrzucił wszystko z mebla. Patrząc na mnie z dzikim pragnieniem w oczach zdjął ze mnie koszulkę oraz spodnie, zostawiając mnie w samej bieliźnie. Ponownie chciał mnie pocałować, lecz uniemożliwiłam mu to, kładąc palec na jego ustach.
- Rozbierz się dla mnie - wyszeptałam, przegryzając wargę. 
Uśmiechnął się lubieżnie, ale spełnił moją prośbę. Zwinnym ruchem zdjął z siebie brudną, czarną koszulkę i rzucił ją na podłogę. Rozpiął pasek oraz rozporek, po czym ściągnął, czarne, obcisłe spodnie. Wyglądał seksownie, stojąc przede mną w samych bokserkach. Na jego torsie znajdowało się mnóstwo pięknych tatuaży oraz ran, które mu zadaliśmy. Wyglądały na nim pięknie, pasowały mu. Ponownie się do mnie zbliżył, a ja położyłam się na zimnym drewnie. Przejechał dłonią po całej długości mojego ciała, zaczynając od szyi, a kończąc na łydce. Ścisnął moje piersi przez materiał stanika, po czym zaczął całować szyję. Jęknęłam, gdy zaczął ssać i przegryzać moją skórę. 
- Nie baw się ze mną - mruknęłam zirytowana tym, że nie zaczął jeszcze działać. Cholera, nie wytrzymam długo.
- Zmuś mnie - rzucił mi wyzwanie.
Uśmiechnęłam się szelmowsko, po czym usiadłam, chwytając się jego barków. Pochyliłam się i zaczęłam składać zmysłowe pocałunki na jego klatce piersiowej. Wzdychał, gdy torturowałam go, całując każdy tatuaż oraz ranę. Zahaczyłam paznokciem o gumkę jego bokserek, po czym zaczęłam je z niego zdejmować, nie odrywając ust od jego brzucha. Spojrzałam na niego z dołu, a on oblizał wargi, po czym chwycił mnie za ramiona i ponownie przygwoździł do biurka. Całkowicie zdjął z siebie bieliznę, a następnie zajął się moją. Stał przede mną przepięknie nagi, a ja leżałam zdana na jego łaskę tak samo naga jak on.  Owinęłam nogi wokół jego pasa,  a on wszedł we mnie, powodując jęk u nas obojga. Harry poruszał się szybko idealnie mnie wypełniając. Czułam każdy jego centymetr i musiałam przyznać, że kochałam, gdy był we mnie. Poruszaliśmy się w szybkim, gorącym tempie. Seks z Harrym był tak przyjemny, że nie można wyrazić tego słowami. Zamknęłam oczy, jęcząc z przyjemności jaką mi dawał.
- Harry! - krzyknęłam, czując że za chwilę eksploduję.
- Tak, Kochanie - warknął jeszcze bardziej przyspieszając. - Krzycz moje imię, chcę Cię słyszeć.
Doszłam, krzycząc jego imię, ale on nie przestawał. Wciąż poruszał się we mnie z dziką prędkością głośno sapiąc. Moje ciało było jak z waty i nie mogłam złapać oddechu wciąż drgając po potężnym orgazmie. Bałam się, że jeżeli Harry zaraz nie przestanie dojdę jeszcze raz.
- Dawaj, Bates - syknął wciąż się poruszając. - Dojdź dla mnie. 
I jak na zawołanie po raz kolejny rozpadłam się pod nim na kawałki. Paplałam coś bezsensu, kiedy on dochodził w moim wnętrzu. Nie mogłam uspokoić oddechu ani walącego serca. To było szalone. Seks z Harrym za każdym razem był taki sam - dziki. Tak, to nie pierwszy raz, gdy spędzaliśmy tak ze sobą czas, jednak to nie przeszkadzało nam w nienawidzeniu siebie. 
- Nienawidzę Cię, Styles - wymamrotałam, głośno sapiąc.  
- Ja Ciebie też, Bates.

Od Autorek: 
Cześć Wam, jak mijają Wam wakacje? Wyjeżdżacie gdzieś, a może już jesteście na wakacjach? Pochwalcie się :)
Jak podoba się Wam rozdział? Co uważacie o tym wszystkim? Jakieś sugestie? Czekamy na Wasze komentarze i mamy nadzieję, że będzie ich więcej niż ostatnio. Nie ukrywamy, że jest nam przykro, iż tak mało osób komentuje. Nie podoba się Wam nasze opowiadanie? Mamy okropny dylemat i zastanawiamy się, czy to my robimy coś źle. Jest nam strasznie przykro.
Możemy chociaż prosić o te 20 komentarzy? Prosimy...
Dziękujemy dla każdego kto nas wspiera i sumiennie komentuje, jesteście kochane! <3
Pozdrawiamy xx

piątek, 11 lipca 2014

Rozdział Trzeci

 Z perspektywy Bree.

Z trudem otworzyłam oczy, gdyż moje powieki zdawały się ważyć tonę i wnet oślepiło mnie blade światło, wpadające do pomieszczenia przez gęsto rozstawione kraty w oknie. Pulsujący ból, który jako start obrał sobie moją czaszkę, szybko rozniósł się po całym ciele, kiedy lekko próbowałam poruszyć ręką. Z moich ust, zaciśniętych tak mocno, jakby zostały zszyte, nie wyszedł żaden dźwięk, ale w duchu krzyczałam z mocą, o jaką nawet się nie podejrzewałam. Z trudem podniosłam się do pozycji siedzącej, wspierając się na podrapanych ramionach. Rozejrzałam się dookoła, jednak w żaden sposób nie potrafiłam zidentyfikować miejsca, w jakim się znajdowałam. Ciemne, ceglaste ściany i właściwie nic poza nimi. Myślami wróciłam do wydarzeń, które miały miejsce zanim straciłam świadomość. Kevin, Effie, Noel, Wren, zimne powietrze, brak równowagi i wpadanie we własne dołki- to moje ostatnie wspomnienia.
Usłyszałam szczęk zamka w drzwiach, których wcześniej nie dostrzegłam. Do pokoju wszedł zielonooki szatyn w ciemnych jeansach i czarnej koszulce, idealnie podkreślającej jego wyrzeźbioną sylwetkę- Louis Tomlinson. Pachniał płynem do płukania i czymś ciężkim, słodkim, wyraźnie męskim. Jeżeli zło miało jakiś zapach, na pewno nie był to jego zapach. Ale w końcu ja też nie pachniałam złem. Pachniałam najnowszymi perfumami Dolce & Gabbana zmieszanymi z męskim Hugo Bossem i odrobiną zaschniętej krwi. Tak... Dolce & Gabbana, Hugo Boss i krew to zapach Bree Lennon- średnio straszny, ale bardzo niebezpieczny.
- Nasza księżna się przebudziła - szepnął przeraźliwie spokojnym głosem. - Oberwałaś w głowę. Bardzo boli?

Przez chwilę nawet uwierzyłam w to, iż go to interesuje, jednak wkrótce wybuchnął niepohamowanym śmiechem, czym utwierdził mnie w przekonaniu, że byłam naiwna. Oszukiwałam się tak często, że gdyby mi za to płacili, mogłabym spokojnie utrzymać się do później starości.
- Zostawili cię, skarbie - wysyczał, zbliżając się do mnie. - Teraz jesteś moją własnością.
- Nie jestem niczyją własnością, Tomlinson - warknęłam, lecz szybko tego pożałowałam.
Z całej siły szarpnął mnie za ramię i puścił tak, że tyłem głowy uderzyłam w ścianę. Zacisnęłam powieki, a na mojej twarzy pojawił się dziwaczny grymas. Bolało jak cholera, ale nie na płaszczyźnie fizycznej. Bardziej bolał mnie fakt, że to Louis był tym, który tak mnie potraktował.
"Zdolność do zadawania bólu to największa siła miłości", zadźwięczało mi w głowie jak jakieś pieprzone przykazanie Boże.
- Mam nadzieję, że cierpisz, Lennon-  wypalił przez zaciśnięte zęby, wymierzając cios w moją głowę.
- Niespecjalnie - skłamałam. Kurwa mać, żyje się tylko raz, więc trzeba żyć z klasą. Przecież nie mogłam dać po sobie poznać, jak bardzo mnie krzywdził.
- Dobrze wiedzieć - skinął głową, wyjmując nóż z tylnej kieszeni spodni.
Serce podeszło mi do gardła. Dlaczego muszę być tak cholernie zarozumiała?
Przyłożył mi ostrze do szyi i uśmiechnął się złośliwie.
- Mów prawdę, Lennon - poradził. - Może będzie bolało mniej.
- Tylko dzieci mówią prawdę - zauważyłam.
- No tak... Ty przecież jesteś taka dorosła - zagwizdał i chwycił mój nadgarstek, pozostawiając na nim siny ślad od swoich paznokci.
- Zabijesz mnie? - spytałam, kątem oka zerkając na błyszczącą stal przysuniętą do mojego gardła.
- Jeszcze nie - oznajmił chłodno. - Na to przyjdzie czas wkrótce.
Na moment oderwał nóż od mojego ciała i przejechał palcem po jego czubku. Uśmiechnął się lekko, kiedy ujrzał krew na swoim palcu. Delikatnie nakreślił nią podłużną linię od mojego ramienia po sam początek dłoni, powodując dreszcze rozchodzące się po całym moim organizmie. Jego dotyk był jak narkotyk- zgubny, ale potrzebny nawet w najokrutniejszej postaci. Przyglądałam się, jak jego krew tworzyła ciemnoczerwoną ścieżkę wzdłuż mojej ręki, po czym niewielkimi strużkami skapywała na podłogę.
- Miałaś w przedszkolu przyjaciela, z którym robiliście krew za krew? - zapytał, przewiercając mnie na wskroś swoim oziębłym spojrzeniem.
Pokręciłam przecząco głową, a on tylko zaśmiał się cicho.
- Pozwolisz, że to ja będę twoim przyjacielem z przedszkola - to nie było pytanie. To był rozkaz.
Poczułam coś zimnego, wbijającego mi się w skórę, a następnie poczułam niewyobrażalny ból.
- Nie ruszaj się, bo wyjadę za linię, Lennon - nakazał. - Jak w przedszkolu.
Droga nakreślona jego zaschniętą już krwią po chwili pokryła się moją. Z dumą wyjął nóż z mojego nadgarstka. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, a ja modliłam się w duchu, by jej nie zauważył. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wcześniej czuła taki ból. Ale czy ból w ogóle można pamiętać? Człowiek wie, że coś takiego istnieje i czegoś takiego doznał, ale to i tak nie jest to samo. Zacisnęłam usta w cienką linię i starałam się o nim zapomnieć. Nie mogłam okazać słabości nawet w takiej chwili. Effie by nie okazała.
- Jesteś nienormalny - syknęłam, próbując ograniczyć drganie mojego ciała.
Podniósł się i rozpoczął pierwsze okrążenie po pomieszczeniu, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Nawet nie wiesz, jak długo czekałem na ten dzień - powiedział. - Dzień, w którym będziesz błagała mnie o litość.
- O nic cię nie błagam - rzekłam.
- Jeszcze nie, masz rację - kiwnął głową z uznaniem i zmienił kierunek chodu.
Jego wyjątkowo ciężkie kroki dudniły w moich uszach, kiedy nieumiejętnie starałam się wezwać pomoc siłą woli, jednak wkrótce zorientowałam się, że to nie ma prawa zadziałać.
- Jesteś chujem, Tomlinson - wycedziłam.
- Twój niewyparzony język, Lennon - zaczął niewzruszony. - Zapewne przysporzył ci więcej problemów niż mój kutas. Tak więc byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś przymknęła ten głupi ryj.
Bolące ramię stawało się nie do zniesienia. Był to ból, dzięki któremu poczułam, że relacja między naszymi gangami z dziecinnych zaczepek zmieniła się w prawdziwą wojnę. Będą ofiary, ale miałam nadzieję, że nie będę pierwszą z nich.
Czułam się okropnie, ale w końcu nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej. To było moje jedyne pocieszenie.
- Przyznam, przez chwilę byłaś na szczycie - odezwał się w końcu. - Ale ze szczytu spada się najniżej, czyż nie?
Śmiech trzepotał wokół niego jak stado czarnych ptaków. Jego niebieskie oczy ani na chwilę nie oderwały się od mojej sylwetki.  Nie chciałam, by ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. A tym bardziej on.
- Tańczysz, jak ci zagrają. A jak każą ci skakać, pytasz, jak wysoko - odpowiedziałam. - Bycie czarną owcą trochę ci się znudziło, co? Upadłeś dużo niżej niż ja.
- Zamknij mordę! - huknął, a ja odniosłam wrażenie, że ściany dookoła mnie niebezpiecznie zawibrowały.
Wyjął pistolet z kieszeni i wycelował we mnie. Spojrzałam na krew, która litrami skapywała na podłogę.
- Zabijesz mnie? - spytałam po raz kolejny. - Jesteś tchórzem, Tomlinson. Cholernym tchórzem.
Trafiłam w jego słaby punkt, gdyż lekko zmrużył oczy i przybrał jeszcze bardziej surowy wyraz twarzy. Tchórz boi się, że prawda o jego tchórzostwie wyjdzie na jaw, znacznie bardziej niż czegokolwiek innego- uniwersalna prawda o życiu.
- Teraz będziesz mówić, moja droga - stwierdził, ani na moment nie zmieniając pozycji swojej broni. - Skąd wiedzieliście, gdzie jest nasz towar?
- Ściany mają uszy - wzruszyłam ramionami, czego od razu pożałowałam, gdyż piekący ból po raz kolejny rozprzestrzenił się po każdym zakamarku mojego ciała.
- Kto daje wam informacje o nas? - spytał groźniejszym tonem. - Kto jest waszym szpiegiem, Lennon?
Milczałam. Nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, by się wygadać. Jak kitować, to całą szpachlą.
- Travis! - wrzasnął, odwracając głowę w stronę drzwi, w których od razu pojawił się wysoki, umięśniony ciemnowłosy mężczyzna z trzydniowym zarostem idealnie pasującym do jego aparycji. Czy naprawdę każdy członek jakiegokolwiek gangu musiał być tak okropnie przystojny i idealny?
- Harry już wrócił? - upewnił się Louis, na co jego wspólnik tylko kiwnął głową. - Zajebiście. Każ mu zadzwonić do tej całej Bates. I... Przynieś mi wrzątek, zimno się zrobiło.
Szatyn opuścił pomieszczenie z kamienną twarzą, a Tomlinson ponownie zwrócił twarz w moim kierunku. Na jego usta wkradł się grymas przypominający nieco uśmiech, jednak nie trzeba było być Mojżeszem, ani żadnym specjalnie oświeconym człowiekiem, aby zauważyć, że uśmiechem nie był. Przysunęłam się bliżej ściany i z ogromną siłą przylgnęłam do niej plecami, by poczuć się trochę bezpieczniej. Oddychałam szybko, lecz z ogromnym trudem.
- Kto jest waszym informatorem? - zapytał.
- Nie powiem ci - mruknęłam jakby sama do siebie. - Możesz strzelać, ode mnie niczego się nie dowiesz.
- Zobaczymy - wyjął paczkę papierosów z kieszeni, odpalił jednego z nich i wsadził go sobie do ust z niesamowitą rozkoszą. Zaciągnął się, po czym dmuchnął mi dymem prosto w twarz, co akurat specjalnie mnie nie uraziło, ponieważ sama czasem lubiłam popalić.
Drzwi uchyliły się, a zza nich wyłonił się Travis, który bez słowa podał Louisowi czajnik z parującą wodą i wyszedł. Chłopak stanął nade mną i wybuchnął nieopanowanym śmiechem.
- Skąd macie informacje? - spytał powoli i wyraźnie, wymachując naczyniem na wszystkie strony tak, że pojedyncze krople spadały na moje ciało, powodując nieprawdopodobny ból. Co prawda gościły na nim tylko przez moment, jednak uczucie pozostawało na dłużej.
Po raz kolejny nie udzieliłam odpowiedzi, co wyraźnie go rozjuszyło. Lekko przechylił czajnik, wylewając odrobinę gorącej wody na moją otwartą ranę. Zacisnęłam szczękę i mocno zagryzłam wargi od środka. Poczułam smak krwi w ustach, lecz nie zamierzałam przerwać.
- Przestań - syknęłam.
- Nie przestanę dopóki nie zaczniesz gadać, Lennon - po raz kolejny spuścił odrobinę wody, tym razem na zadrapanie na moim udzie.
Pokręciłam głową, czując, jak po moim policzku spłynęła łza. Odłożył naczynie w kąt i ponownie wycelował we mnie pistolet.
Wiedziałam, że najprawdopodobniej umrę, jednak nigdy nie spodziewałam się, że naprawdę do tego dojdzie i było mi przykro. Miałam dopiero dwadzieścia lat! Poza tym dobrzy ludzie umierają w zły, bolesny sposób i pozostawiają tych, co ich kochali, całkiem samych. Ale ja nigdy nie byłam dobrym człowiekiem, zatem chyba powinnam umrzeć inaczej. Najpierw uśmiechy, następnie kłamstwa. Dopiero potem kule. I naprawdę właśnie tak miał wyglądać mój koniec?

Z perspektywy Effie
Byłam chodzącą bombą, która mogła wybuchnąć w każdej chwili i nikt nie mógł jej powstrzymać. Trzęsłam się z nerwów i wypaliłam dwie paczki papierosów oraz wypiłam trzy piwa. Miałam dość, nie wiedziałam, co powinnam zrobić, jak się zachować. To było zbyt skomplikowane, abym mogła, to zrozumieć. Zabrali Bree, trzymali ją i cholera wie, co z nią robili. Bałam się, że już jej nie odzyskam, nigdy nie zobaczę jej uśmiechu, nie usłyszę perlistego śmiechu i nie powiem jej jak bardzo ją kocham. Tak, kochałam Bree Lennon jak siostrę i mogłam za nią oddać życie. Dlatego też fakt, że Dangersi ją mieli była nie do wytrzymania. Zdawałam sobie sprawę z tego, że chłopacy nie mogą wytrzymać mojego krzyku, ale miałam to gdzieś. Bree była w niebezpieczeństwie i tylko to się liczyło.
- Do cholery, Kevin! - krzyknęłam na całe gardło, a Wren, który siedział nieopodal mnie aż podskoczył ze strachu.
- Tak? - głowa Kevina wychyliła się zza futryny i wiedziałam, że już coś pił. Na kilometr czułam zapach piwa imbirowego.
- Dzwoniłeś? - syknęłam, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.
- Tak, powinni być tutaj za godzinę.
- Nie mamy tyle czasu! Bree może już nie żyć!
- Nic nie mogę z tym zrobić - warknął, także ledwo hamując swoje emocje. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani, więc z łaski swojej ochłoń.
- Ty kanalio! - krzyknęłam i nawet nie wiedziałam, kiedy broń pojawiła się w mojej dłoni, a ja przystawiałam lufę do jego skroni.
Patrzyłam w jego ciemne oczy, oddychając ciężko. Moja klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, a serce waliło tak mocno, że bałam się iż wyskoczy mi z piersi. W jego oczach widziałam przerażenie i smutek, spowodowany moim zachowaniem. Byłam zła, chciałam się na kimś wyżyć i jak zawsze padło na moją załogę.
- Eff, uspokój się - usłyszałam cichy, ale stanowczy głos Noela. - Potem będziesz tego żałować.
Zacisnęłam mocno oczy i odsunęłam się od Kevina, a moja ręka zwisała luźno przy boku. Co ja chciałam zrobić? Jak mogłam być tak szalona? Kevin był moim przyjacielem i prawie go zabiłam. Byłam chora!
- Przepraszam - przełknęłam głośno ślinę, otwierając szeroko oczy.
- Nic się nie stało - Segel uśmiechnął się delikatnie. - Do wieczora pojawi się tutaj cała grupa.
- Powiedz wszystkim, że każdy kto się nie pojawi zostanie zabity - oznajmiłam ostro.
Kevin skinął głową, a następnie ponownie zniknął we wnętrzu kuchni, jakby bał się mojego kolejnego wybryku. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mógłby mnie zabić, ale nie zrobiłby tego, ponieważ byliśmy jak rodzina.
Usiadłam przy laptopie i zaczęłam czytać wszystkie maile, które wysłałam w przeciągu ostatnich godzin i odpowiedzi, które otrzymałam. Zabrali Bree około godziny dwudziestej trzeciej, a w tej chwili była godzina jedenasta rano i wciąż nie mieliśmy planu. Co oni mogli jej zrobić? Zakatowali ją? Żądali jakichś informacji? Cholera, nawet moje myśli nie były dobre.
Nagle zaczął dzwonić mój telefon, który leżał tuż obok mnie. W domu zapanowała głucha cisza i nawet Kevin ponownie wychylił głowę zza framugi. Zerknęłam na wyświetlacz, a moim oczom ukazał się napis, który sprawił, że zagotowałam się z gniewu. Pieprzony Harry Styles do mnie dzwonił. Fant skąd miałam jego numer był dość skomplikowany tak samo jak nasza relacja.
- Co z nią? - warknęłam, gdy odebrałam połączenie i przycisnęłam komórkę do ucha.
- Miło Cię słyszeć, Bates - zaśmiał się złowieszczo.
- Do rzeczy, Styles.
Chłopacy, gdy tylko usłyszeli jego nazwisko od razu zacisnęli dłonie w pięści i mnie otoczyli. Widziałam w ich oczach gniew, a chęć walki biła z ich napiętych ciał.
- Louis właśnie dobrze się z nią bawi.
- Słucham?! - krzyknęłam. Jeśli on ją zgwałci, to przysięgam, że go zabiję.
- Mhm, długo nie pożyje.
- Czego kurwa chcesz?!
- Wszystkiego, Bates - jego głos był chłodny i już nie był rozbawiony. - Oddaj to, co należy się nam.
- Po moim trupie - wycedziłam. Nie miałam zamiaru oddawać im tego miasta, tak długo walczyliśmy i nie było mowy, abyśmy teraz się poddali.
- Nie, Bates, nie po twoim. To będzie trup twojej przyjaciółki.
Otworzyłam szeroko oczy, a on w tym samym momencie rozłączył się, zostawiając na moim policzku niemy strzał. Wciąż trzymałam telefon przy uchu, głupio wierząc, że to żart i zaraz zacznie się śmiać. Właśnie skazałam swoją przyjaciółkę na śmierć, kurwa.
Poczucie winy zaczęło mnie zabijać jak zabójca w białych rękawiczkach. Nie było śladu na mojej skórze, ale za to moja dusza krwawiła.
- Co powiedział? - spytał Noel, patrząc na mnie wyczekująco.
- Zabiją ją - przełknęłam głośno ślinę, łapiąc się ramienia Wrena, który od razu objął mnie w tali, jakby podejrzewał, że mogę zaraz upaść. - Przeze mnie.
- Do rzeczy, Effie - Kevin ledwo panował nad swoimi emocjami i nie mogłam go za to winić. Niedawno chciałam go zabić, teraz marzyłam, aby to on zabił mnie.
- Chcą żebyśmy się poddali, wtedy oddadzą nam Bree.
                                                                        *
Zimny wiatr dmuchał w moją osobę i rozwiewał włosy, które żyły własnym życiem. Ciemna noc idealnie pasowała do mojej mrocznej duszy i zagubionych oczu. Staliśmy niedaleko siedziby Dangersów, czekając na odpowiedni moment, aby zaatakować i odbić Bree. Denerwowałam się, że coś może pójść nie tak, albo że moja przyjaciółka będzie już nieżywa, jednak nie wypowiedziałam swoich obaw głośno, ponieważ nie chciałam zdenerwować innych. Cała nasza grupa w końcu się zebrała i moje ostrzeżenie o karze śmierci za niepojawienie się dało wszystkim do myślenia. Miałam przy swoim boku Kevina, Noela, Wrena oraz około dwudziestopięcioosobową grupę innych chłopaków. Tak, wraz z Bree nie chciałyśmy innych dziewczyn w grupie.
- Wszyscy są gotowi? - spytałam Kevina, który stał po mojej prawej stronie gotowy do działania.
- Tak - jego głos był pozbawiony emocji tak samo jak mój. To był ten czas.
- Idziemy - zarządziłam, a wszyscy jak jeden mąż ruszyli za mną.
Stawialiśmy duże kroki, zachowując się cicho jak mysz pod miotłą. Trzymaliśmy broń na wysokości klatki piersiowej, trzymając palec na spuście. Rozdzieliśmy się, gdy znaleźliśmy się przed żelazną bramą, która na nasze szczęście była otwarta. Podzieliliśmy ludzi na dwie grupy - jedna moja i Kevina, a druga Noela i Wrena. Moja grupa ruszyła do przodu, zaś Noela obstawiła tyły, aby na wszelki wypadek uniemożliwić im ucieczkę. Wiedziałam, że są tam tylko w piątkę, bowiem reszta ich ludzi zajmowała się ratowaniem towaru, który im ukradliśmy. Z resztą na pewno nie byli zabezpieczeni, ponieważ na mieście została rozpuszczona plotka, że mój gang uciekł z miasta. Myśleli, że wygrali, mylili się.
Kevin kopnął w drzwi, które przez jego siłę runęły z hukiem na podłogę. Szybko wbiegliśmy do domu, a do naszych uszu dobiegł krzyk, a potem strzały. Słyszałam głos Stylesa i tej dziwki King, ale zignorowałam to, opierając się o ścianę, aby potem wystawić głowę zza framugi drzwi. Salon był czysty, jednak wszystko wskazywało na to, że przed chwilą tutaj byli, bowiem w popielniczce znajdował się niespalony do końca papieros, a na stole rozlana była jakaś ciecz, oraz pobite szklanki. Weszłam do pomieszczenia, a zaraz za mną dwóch innych chłopaków, którzy mnie ubezpieczali.

Nagle ktoś zaczął do nas strzelać, zmuszając nas do tego samego. Przed nami pojawiła się wysoka blondynka o niebieskich, dużych oczach, które niestety, ale były piękne. Tak, Allie King była przepiękna, ale była też zdzirą i osobą, którą chciałam zabić jak najszybciej.
- Prześlicznie wyglądasz, Allie - powiedziałam, uśmiechając się sztucznie. - Lubisz być we krwi?
- Tylko w Twojej - warknęła, celując we mnie swój pistolet. - Przyszłaś po swoją przyjaciółeczkę? Chyba się spóźniłaś.
Zacisnęłam zęby ze złości i nie panując nad sobą, rzuciłam się w jej stronę. Nie zdążyła nawet zareagować na mój ruch, bowiem po chwili obie leżałyśmy na podłodze. Siedziałam okrakiem na jej chudym ciele i wbijałam palce w jej skórę. Pistolet, który trzymała wypadł z jej dłoni i znajdował się poza jej zasięgiem. Krzyknęłam ze złości jak i bólu, gdy chwyciła mnie za włosy i pociągnęła za nie z całej siły. Zrzuciła mnie ze swojego ciała i przygwoździła do podłogi. Wiedziałam, że Bree może potrzebować natychmiastowej pomocy i nie mogła dłużej czekać.
- Znajdźcie ją! - krzyknęłam do chłopaków, a oni od razu ruszyli się z miejsca.
- Za późno - zaśmiała się fałszywie Allie. - Ona we krwi i ledwo oddychająca, to piękny widok.
Nie mogłam wierzyć w jej słowa, nie chciałam w nie wierzyć. Bree żyła, wszystko było z nią w porządku, musiałam być dobrej myśli, ale Bóg mnie nienawidził i nie zdziwiłabym się gdyby pozwolił umrzeć mojej małej Lennon.
- Ty dziwko - syknęłam, chwytając ją za szyję.
Zaczęła się dusić, gdy wbijałam paznokcie w jej gładką skórę. Próbowała oderwać moje palce, ale nie miała siły. Jej twarz zaczynała tracić kolory, a jej oczy robiły się martwe. Byłam wściekła, chciałam zemsty, chciałam pozbyć się smutku, który zalegał na mojej duszy. Chciałam zobaczyć Bree.
Nagle w salonie pojawił się Noel, który chwycił Allie za ramiona, po czym skuł jej dłonie kajdankami. Odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu zdjął ją z mojego ciała i wręcz rzucił jak szmacianką lalką w kąt. Już chciałam coś powiedzieć, gdy rozległ się krzyk jednego z moich pracowników:
- Znaleźliśmy ją!
Szybko wstałam z podłogi i zaczęłam biec w stronę pomieszczenia skąd dochodził krzyk. Jak burza wpadłam do ciemnego pokoju, w którym znajdowało się dwóch chłopaków i moja przyjaciółka. Ledwo powstrzymywałam łzy, które cisnęły mi się do oczu, domagając się ujrzenia światła dziennego.
Podeszłam bliżej i upadłam na kolana tuż przy niej. Jej ciało leżało w kałuży krwi, która po chwili zaplamiła moje ubrania. Delikatnie przyłożyłam dwa palce do jej szyi i odetchnęłam z ulgą, czując puls. Była poparzona, miała liczne, głębokie rany i została postrzelona w ramię tuż obok obojczyka. Była nieprzytomna, ledwo oddychała, ale żyła, jeszcze. Mieliśmy szansę i nie mogliśmy jej zaprzepaścić.
- Dzwońcie po karetkę! Po cokolwiek! - krzyczałam. - Boże, nie możesz mnie zostawić, Bree. Nawet kurwa nie próbuj! Nie zostawiaj mnie.
Nie mogłam już powstrzymać łez, które zaczęły spływać po moich bladych policzkach. Zakryłam dłonią usta, aby powstrzymać szloch, który się z nich wydostał. To był okropny widok, którego nigdy nie chciałam ujrzeć. Moja mała, biedna Lennon, serce mi się krajało, gdy pomyślałam jakie katusze musiała znosić.
- Wszystko będzie w porządku - szepnął Wren, kładąc dłoń na moim ramieniu.
Ale nie sądziłam, że to możliwe. Bałam się, że Bree umrze i zostawi po sobie tylko smutek i łzy, moje łzy.

Od Autorek: 
Witajcie w trzecim rozdziale! Jak Wam się podoba i co sądzicie?
Bardzo dziękujemy za Wasze wsparcie i jesteśmy Wam za nie ogromnie wdzięczne. Strasznie się cieszymy, że z nami jesteście i mamy nadzieję, że będzie Was przybywać. Jeszcze raz ogromne dzięki <3
Jak myślicie, z Bree będzie wszystko w porządku? I jak potoczą się dalsze losy Dangersów? Piszcie w komentarzach :)
Miłego trzeciego tygodnia wakacji i zapraszamy w przyszły piątek!
Pozdrawiamy!

piątek, 4 lipca 2014

Rozdział Drugi

Z perspektywy Effie. 

Nienawidziłam mieć kaca, ale za to kochałam pić. Gdzie w tym sens, albo chociaż logika? Często nie rozumiałam siebie, swoich wyborów, albo słów, które opuszczały moje usta. Kiedyś zastanawiałam się czy w niektórych sytuacjach coś przejmuje nade mną kontrolę, a mnie pozbawia głosu. Dopiero po latach zrozumiałam, że to po prostu zagubiona część mnie. Byłam zagubiona, wciąż szukałam jakiegoś sensu, albo celu, który trzymałby mnie przy życiu. Lecz im bardziej szukałam, tym bardziej się gubiłam.
Ochlapałam zimną wodą zmęczoną twarz, wytarłam ją szorstkim, białym ręcznikiem i spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Miałam zaczerwienione oczy, spierzchnięte usta i rozczochrane włosy. Nie pamiętałam jak i kiedy wróciłam do domu, jedyne co wiedziałam, to to, że ktoś dosypał mi coś do drinka, a w barze była strzelanina. Nic mi się nie stało, ale co z resztą?
Przełknęłam głośno ślinę, a ręcznik wypadł mi z dłoni, spadając na podłogę. Jak najszybciej opuściłam łazienkę i zeszłam na dół w poszukiwaniu reszty.
Miałam nadzieję, że nic im się nie stało i są cali i zdrowi. Byli dla mnie bardzo ważni, byli moim przyjaciółmi, a nawet rodziną.
Odetchnęłam z ulgą, widząc Noela, siedzącego przy stole z komórką w dłoniach, Bree szykującą śniadanie oraz Wrena i Kevina pijących kawę. Żyli, na szczęście.
- Cześć, Eff - uśmiechnął się Noel. Gdyby nie to, że był moim przyjacielem, to nie pozwoliłabym mu zwracać się do mnie jakimś zdrobnieniem. - Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha.
Noel był brunetem o twarzy anioła i ciele boksera. Miał duże mięśnie, którymi potrafił się posłużyć oraz brązowe oczy tak samo jak Kevin, Bree i Wren. Często mówił mi, że powinnam czuć się wyróżniona, bowiem mam piękne oczy.
- No cóż, wyglądasz upiornie - puściłam mu oko, po czym zajęłam miejsce obok niego. - Co się wczoraj stało?
- Nie pamiętasz? - zmarszczył brwi Wren. - Rzeczywiście odleciałaś.
- Pamiętam strzelaninę i moje wymioty, to wszystko.
- Właściwie, to była tylko strzelanina - rzekł Kevin.
- Nie - warknęła Bree, gwałtownie obracając się w naszą stronę. - Wszyscy byliście tak zalani, że nic nie pamiętacie! A ty! - wskazała na Kevina. - Nie wiadomo gdzie poszedłeś i o świcie zbudziłeś mnie, waląc w drzwi!
- Możesz nam powiedzieć, co się tam stało? - spytałam, pocierając skronie.
- Zadzwoniłaś do mnie, więc przyjechałam - syknęła. - Było źle, prawie nas pozabijali, a to wszystko przez to, że Wren postanowił poflirtować z Allie King.

- Naprawdę? - spojrzałam na niego jakby miał pięć głów. - Jak mogłeś w ogóle z nią rozmawiać?
- To żmija - wywrócił oczami Noel. - Nienormalna kretynka.
- To nieważne - Bree była wściekła jak nigdy. - To była zasadzka, chcieli nas pozabijać i gdyby nie Tomlinson tak by się stało.
- Co ma do tego Tomlinson?
- Powiedział, że taka wygrana nie jest wygraną, czy coś takiego.
Westchnęłam ciężko, kładąc głowę na zimnym blacie. Louisowi można było wszystko zarzucić, ale nie to, że nie miał honoru. Walczył o swoją wygraną zgodnie z zasadami, które sam ustalał. Lubiłam to w nim, ale tylko to.
Zastanawiałam się, gdzie był Styles, czy też w tym uczestniczył. W sumie wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazało się, że to jego sprawka.
Styles był kanalią, która w przeciwieństwie do Louisa nie miała zasad. Po trupach szedł do swojego celu i nigdy nie oglądał się do tyłu. Jego celem była władza i siła, nic więcej.
- Odpłacimy się im - powiedział Wren. - Dzisiaj wygramy.
- Jesteś tego pewny? - spytała moja przyjaciółka. - Jak na razie nawet nie mamy planu działania, tylko siedzimy na tyłkach!
Nagle Bree rzuciła z całej siły ścierką, którą trzymała w dłoniach, a ona wylądowała tuż obok mojej głowy. Wszyscy byliśmy cicho, gdy wyszła z kuchni, bowiem nie wiedzieliśmy jak zareagować. Wiedziałam, że chłopacy oczekują ode mnie, abym poszła z nią porozmawiać, co i tak bym zrobiła, ponieważ nie mogłam zlekceważyć jej zachowania. Bree często na nas krzyczała, ale nigdy nie aż tak bardzo. Coś musiało być nie tak.
Wstałam z krzesła, po czym ruszyłam za nią, czując na sobie spojrzenia chłopaków. W głowie układałam sobie szereg pytań, które muszę zadać dziewczynie.
Znalazłam ją w salonie, gdzie siedziała na fotelu, wpatrując się w krajobraz za oknem. Wyglądała na skupioną i pogrążoną w swoich myślach, przegryzając mocno wargę.
Usiadłam na sofie, która stała obok fotela, lecz ona wciąż nie zwracała na mnie uwagi. Jej długie, ciemne włosy opadały kaskadami na jej ramiona, a ciemne oczy były podkreślone wyrazistym makijażem. Jak zawsze wyglądała perfekcyjnie i nienagannie w porównaniu do mnie. Przy niej wyglądałam jak bezdomna.
- Bree - jęknęłam dziecinnie, trącając jej kolano. - Bree, odezwij się.
Wciąż na mnie nie patrzyła, ale widziałam, jak mały uśmieszek pojawił się na jej ustach. Zabawne było to, że próbowała to przede mną ukryć.
- Bree! - westchnęłam, klepiąc ją. - Nie obrażaj się i powiedz o co chodzi.
- Jestem na was zła - w końcu na mnie spojrzała. - Daliście się im tak łatwo.
- Zemścimy się - uśmiechnęłam się, a dziki blask pojawił się w moich oczach. - Nie martw się o to, dopilnuję tego.
- Było zbyt blisko - westchnęła. - Gdyby nie to Tomlinson...
- Przestań o tym myśleć - ledwo powstrzymywałam się przed wybuchem. - Wszystko jest w porządku.
- Dobrze - wciąż była zła. - Jak się czujesz?
- Będę się czuć lepiej jak zrobisz mi śniadanie.
Bree zaśmiała się głośno, słysząc moje słowa i wiedziałam, że jest już dobrze. Pochyliła się, po czym objęła mnie delikatnie, a ja wtuliłam się w jej chude ciało. Moja mała Bree... I tak wiedziałam, że zrobisz mi śniadanie godne królowej.
                                                                 *
Szłam po starym moście, rozglądając się dookoła. Lubiłam tutaj przychodzić, bowiem rzadko kiedy ktoś tędy przechodził. Ludzie trzymali się z daleka od tego miejsca, ponieważ był ruiną, plus właśnie tutaj zginęło prawie trzydzieści osób. Ta masakra miała miejsce w 2004 roku, przeżyło ją tylko dziesięć osób,a jedną z nich był mój ojciec.
Podeszłam do barierki i oparłam się o nią, a drewno zaskrzypiało pod moim ciężarem.
Wyjęłam z kieszeni skórzanej kurtki paczkę papierosów, po czym wyciągnęłam jednego i odpaliłam. Zaciągnęłam się nikotyną, zamykając oczy, jakby to był najlepszy smak jaki kiedykolwiek czułam. Kochałam papierosy i byłam od nich uzależniona już od paru lat. Na początku paliłam ze stresu, albo nerwów, potem był już tylko nałóg.
Patrzyłam na miasto, którym rządziłam i widziałam nie imperium, o jakim marzyłam, tylko miasteczko, w którym trwała wojna domowa. Nie tego pragnęłam, ale przecież nie zawsze dostajemy to, czego chcemy.
Ktoś mógłby przerazić się, widząc taką osobę jak ja w miejscu jak to. Wyglądałam okropnie - włosy miałam spięte w warkocze, które opadały na moje ramiona, luźne pasma włosów opadały mi na czoło, rozmazany makijaż i ciemne ubrania. Rzadko nakładałam ciuchy w jasnych kolorach, bowiem uważałam, że wtedy traciłam swój charakter i wyglądałam bezbronnie.
- Nie boisz się, że ktoś może Cię stąd porwać, Bates?
Prychnęłam cicho, słysząc jego ochrypły głos tuż obok mojego ucha. Czułam jego obecność; stał obok mnie, a na jego ustach widniał ten kpiący uśmieszek, którego nienawidziłam. Czułam zapach jego mocnych perfum, a najgorsze było to, że je lubiłam.
- Jakoś niezbyt mnie to interesuje - wywróciłam oczami, obracając głowę w jego stronę.
Opierał się plecami o barierkę, a dłonie miał schowane w kieszeniach czarnych spodni. Jak zwykle wyglądał mrocznie i seksowanie. Miał podobny styl do mojego, co niezmiernie mnie irytowało.
- Żałuję, że nie widziałem, jak wczoraj wymiotowałaś pod stołem - zaśmiał się. - Twoja klęska musiała być piękna.
- Przestań udawać - prychnęłam. - To Ty to zaplanowałeś! Jesteś draniem, który nie ma zasad.
- A Ty je masz, Bates? Jesteś taka sama jak Ja.
- Nigdy nie porównuj mnie do siebie, Styles - syknęłam, dźgając go palcem w klatkę piersiową. - Nie jesteśmy nawet trochę do siebie podobni, zapamiętaj to.
- Oczywiście - pokręcił rozbawiony głową, po czym wyjął z moich ust papierosa i wsadził go do swoich.
Zacisnęłam usta w wąska linijkę, widząc jak wręcz kochał się z moją fajką. Gotowałam się ze złości, ale nie mogłam przestać patrzeć na niego, jak wypuszczał dym z ust. Był seksowny jak cholera. Gdzie się podziała logika?
- Pomyśl, czy naprawdę zaatakowałbym w tak oczywistym momencie? - spytał, a jego zielone oczy spotkały moje niebieskie. - Nie jestem amatorem, Effie.
- To niby kto napuścił twoich ludzi? - wywróciłam oczami, bowiem nie wierzyłam w jego słowa.
- Allie i Frank są dość impulsywni - rzekł. - A szczególnie wtedy, gdy są razem.
- Cóż, może powinieneś ich przytemperować? - uśmiechnęłam się sztucznie.
Harry zmarszczył brwi, patrząc na mnie uważnie, a chwilę później uśmiechnął się, ukazując dwa słodkie dołeczki, do których zawsze miałam słabość. Nie daj się, Bates.
- Zabiorę Cię gdzieś - powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu. - Ktoś bardzo się za Tobą stęsknił.
                                                                        *
Moje serce biło zdecydowanie za szybko, gdy Harry zatrzymał swój samochód tuż przed domem, w którym się wychowałam. Moje dłonie były spocone z nerwów, a nogi trzęsły się, jakbym miała zaraz iść na ścięcie. Obawiałam się tego spotkania bardziej niż moich wrogów, niż moich lęków, koszmarów. Nie widziałam go od miesięcy, nie rozmawiałam z  nim i szczerze za nim tęskniłam, ale byłam zbyt dumna, aby do niego zadzwonić albo go odwiedzić.
Wiedziałam, że Styles ma jakiś w tym ukryty cel i bałam się, że wpadnę w jego pułapkę po raz kolejny.
- Co my tutaj do cholery robimy? - warknęłam, próbując ukryć moje trzęsące się dłonie.
- Już Ci mówiłem - wywrócił oczami, wyjmując kluczki ze stacyjki. - Wysiadaj.
Otworzyłam drzwiczki, wyszłam z auta, a potem głośno nimi trzasnęłam, aby go wkurzyć, co mi się udało, ponieważ spojrzał na mnie zabójczym wzorkiem. Moje nogi były jak z waty, gdy szłam w stronę ganku. Bałam się i nie mogłam ukryć tego strachu. Oboje weszliśmy po schodach na ganek, a Styles zapukał do drzwi, które chwilę później się otworzyły. Coś ścisnęło mnie za gardło, gdy zobaczyłam twarz mojego ojca. Nie zmienił się w ogóle; był łysy, blady, dobrze zbudowany, miał zmarszczki na twarzy i ciemnozielone oczy. Wcale nie krył zdziwienia moim widokiem, ale po chwili uśmiechnął się szeroko i mocno mnie przytulił. Odwzajemniłam uścisk, wtulając się w jego ciepłe ciało, które dawało mi poczucie bezpieczeństwa i bycia ważną. Zapomniałam jak to jest i bardzo tęskniłam za tym uczuciem.
- Harry! - mój ojciec zwrócił na niego uwagę dopiero wtedy, gdy odsunęliśmy się od siebie. Z zazdrością i gniewem patrzyłam jak mocno uściskał mojego wroga jakby był jego synem. - Wejdźcie.
Gdy tylko przekroczyłam próg domu, od razu zalała mnie fala wspomnień. Nic się nie zmieniło, wszystko było na swoim miejscu. Zdjęcia z czasów mojego dzieciństwa oraz rodziców wisiały na ścianie i nie były pokryte kurzem. Tata bardzo się o nie troszczył, ponieważ były dla niego święte, przypominały mu o pięknych czasach.
Wraz z Harrym usiedliśmy na kanapie, a mój ojciec zasiadł na przeciwko nas, uważnie się nam przyglądając. Jego zielone oczy wciąż miały w sobie dziwny chłód, który sprawiał, że ciarki przechodziły po moim ciele. W moich oczach wciąż był surowym, ale kochającym ojcem.
- Co tu robisz, dzieciaku? - zwrócił się do mnie, a mały uśmiech pojawił się na moich ustach.
- Myślę, że zostałam porwana.
- A jakżeby inaczej - zaśmiał się, a jego rechot wypełnił pomieszczenie. - Harry słynie z takiego zachowania, a Ty nigdy nic nie robisz z własnej woli.
- Nie miałam czasu - czułam jakąś dziwną potrzebę wytłumaczenia się, ale wiedziałam, że mojemu ojcu to nie wystarczy.
- Wiesz, że nie lubię jak ktoś kłamie - uśmiechnął się smutno. - Potrzebujecie czegoś ode mnie?
- Chcieliśmy zobaczyć jak się miewasz - rzekł Styles.
- Byłeś tu przedwczoraj - powiedział. - W każdym razie, napijecie się czegoś?
- Wiesz jak kocham twój barek - Harry wstał z kanapy, po czym zaczął kierować się do kuchni. - Poczęstuję się!
Spojrzałam na mojego ojca dopiero wtedy, gdy Styles zniknął za rogiem. Wiedziałam, że zrobił to specjalnie - chciał, abym porozmawiała na osobności z tatą. To było dziwne, ale Styles bardzo go szanował, a może i nawet kochał. Nie mogłam się z tym pogodzić, ale nie mogłam też zabronić mojemu tacie się z nim spotykać.
Bruce Bates był honorowy, lojalny, zamknięty w sobie, zabawny, rozsądny, sprytny i bardzo silny. Moja mama zmarła przy porodzie, zostawiając mnie pod opieką taty, który mimo wielkiego smutku, nie oddał mnie i zajął się mną. Był cudowny, cały czas spędzaliśmy ze sobą czas, był moim przyjacielem, kompanem i jedyną osobą, której ufałam. Nauczył mnie wielu rzeczy, które przydały mi się w życiu i przydają do tej pory. Bruce był bokserem, który uczestniczył w nielegalny walkach, aby zapewnić mi godne warunki do życia. Był legendą, o której każdy mówił. To właśnie po nim odziedziczyłam temperament i talent do wpakowywania się w kłopoty.
- Co się dzieje tak naprawdę, Effie? - spytał, a ja przełknęłam głośno ślinę, gdy wypowiedział moje imię. Mówił do mnie "Effie", tylko wtedy, gdy przeprowadzaliśmy poważną rozmowę. Zawsze nazywał mnie "dzieciakiem", co nigdy mi nie przeszkadzało, w sumie lubiłam to.
- Nic - wzruszyłam ramionami. - Wszystko jest w porządku.
- Jestem stary, ale nie głupi - pokręcił zrezygnowany głową. - Słyszałem o akcji w klubie, wiem wszystko, co się dzieje wokół Ciebie. Ludzie mówią, Effie.
- To nic - zaśmiałam się nerwowo. - Przecież żyję.
- To nie boks - zmarszczki pojawiły się na jego czole, gdy zmarszczył brwi, a tęczówki błysnęły chłodem. - Myślałem, że będziesz boksować jak ja, ale Ty wolisz zabijać. Twoja matka...
- Nie interesuje mnie to  - przerwałam mu, ponieważ temat mojej matki był bolesny dla nas obojga. - Nie mów czego chciała, bo nie wiesz czego ode mnie oczekiwała. Pozwoliłeś mi żyć swoim życiem i obiecałeś, że nie będziesz się w to wtrącał.
- Tak, wiem - westchnął. - Tęsknie za Tobą, dzieciaku. Brakuje mi Ciebie. Kiedyś byliśmy we dwoje, ja i Ty, pamiętasz?
- I zawsze tak będzie - uścisnęłam jego dłoń, sprawiając, że uśmiechnął się delikatnie. - Bruce i Effie, tato.
Mężczyzna zaśmiał się cicho, powodując, że nie mogłam się nie uśmiechnąć. Tęskniłam za nim, ale nie mogłam go narażać na niebezpieczeństwo. Już sam fakt, że miał kontakty ze Stylesem sprawiał, że był w niebezpieczeństwie. Nie wiedziałam dlaczego w ogóle mój tata traktował mojego wroga prawie jak syna. Dlaczego mi to robił?
- Dlaczego on tutaj przychodzi? - spytałam, mając na myśli Stylesa.
- Bo jest tak samo zagubiony jak Ty.
Westchnęłam, bowiem jego odpowiedź nie była taka, jaką chciałam usłyszeć. Spojrzałam w bok i zauważyłam Stylesa, patrzącego na mnie z zaciśniętą szczęką. Był zagubiony tak jak ja? Styles był potworem, nie był zagubiony. Był diabłem, a diabły nie mają uczuć.

Z perspektywy Bree.

Stare, rozlatujące się nieco radio nastawione było na Outlaw Country i w tej chwili z głośników leciało "Whiskey Bent and Hellbound" Hanka Juniora. Całkiem niezły kawałek i czułam się dzięki niemu jak na wsi, więc wysłuchałam go do końca, nim wyłączyłam odbiornik.
Siedziałam na łóżku z laptopem na kolanach, usiłując skontaktować się ze starym, poczciwym Carlem Freemanem, który, choć na karku miał pięćdziesiątkę, świetnie się trzymał i był naszym najlepszym kierowcą. Zachowywał się trochę jak nasz ojciec i nie raz ratował nam dupy z opresji. Uwielbiałam go, bo zawsze żartował i nie obijał się, kiedy miał robotę do wykonania.
- Co tam? - usłyszałam, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Noel z bladoniebieskim kubkiem, na którym widniał ledwo widoczny już napis głoszący, że należy on do najlepszej szefowej.
- Puka się, wieśniaku - zaśmiałam się - Mogłam robić coś niestosownego.
Wykręcił młynka oczami i wszedł w głąb pokoju, kompletnie nie zważając na upomnienie, jakie mu przed chwilą zgotowałam.
- Przyniosłem ci trochę tego cukru o smaku kawy, który tak lubisz - powiedział, kładąc naczynie na mojej szafce nocnej.
- To zwykła kawa z czterema łyżkami cukru! - poprawiłam go - Kiedy to w końcu pojmiecie?!
- Dobra, dobra. Co robisz? - zapytał, spoglądając przez moje ramię na ekran komputera.
- Oglądam pornole - prychnęłam, a on lekko uderzył mnie w ramię.
Choć był ode mnie starszy o prawie rok, traktowałam go jak młodszego brata. Ciągle mu dokuczałam, jednak, choć mogłoby się wydawać, że nie traktuję go poważnie, darzyłam go ogromnym szacunkiem. Nasze stosunki od zawsze były specyficzne.
- Próbuję się dodzwonić do Carla - oznajmiłam w końcu.
- Nie odbierze - powiedział chłopak - Kevin dzwonił do niego jeszcze wczoraj przed imprezą. Dziadziuś Freeman złamał nogę i nie da rady prowadzić. Wyśle nam kogoś w zastępstwie.
- Pewnie tego jełopa, Daniela - wzniosłam oczy do nieba - Nieważne. Wszystko załatwione? Wyruszamy o dwudziestej drugiej.
Kiwnął głową, a ja uśmiechnęłam się lekko na myśl, jak cudowna noc nas czeka. Miałam nadzieję, że nasz drobny sabotaż pokrzyżuje plany Dangersów i rozwścieczy ich jak nigdy dotąd. Czasy, kiedy siedzieliśmy spokojnie i dawaliśmy sobie wzajemnie działać już dawno minęły. Czułam, że dziś wojna rozpocznie się na dobre.
- A teraz wyjdź, bo serio chcę pooglądać pornole - wytknęłam mu język i wskazałam na drzwi.
Prawda była taka, że chciałam po prostu zostać sama z moim "cukrem o smaku kawy" i przygotować się mentalnie do dzisiejszego skoku na towar tych imbecyli.
- Bree, wyłączaj tą pornografię, mam złe wieści! - w mojej świątyni pojawił się Kevin w towarzystwie puszki niskoprocentowego piwa jabłkowego - Broń przyjedzie dopiero jutro, musimy działać z tym, co mamy.
Zachwiał się lekko i wpadłszy plecami ścianę, począł udawać, że był to zamierzony efekt. Ludzie na mieście nazywali go żulem. Mówili, że mieszka w melinie i nie potrafi nic zrobić. Płomyk prawdy w tym był, ale tego samego dnia, ci sami ludzie musieli zastanawiać się, gdzie podziały się ich dzieci lub dlaczego ich mąż nie wrócił w porę do domu, podczas gdy oni owinięci grubym, czarnym workiem spoczywali już na dnie jakiejś rzeki. Zemsta? Może trochę... Jak Gollum kiedyś powiedział o Frodo Bagginsie, podstępny jest, ssskarbie. Bardzo podstępny.
- Wymyśl coś, Baggins - mruknęłam, mając nadzieję, żę zrozumie mój żart. Na próżno.
- Może nas nie nakryją - przysunął puszkę do ust i upił trochę płynu.
- Na pewno nas nie nakryją - uściśliłam - Ale nie możemy ryzykować i iść nieuzbrojeni. Ktoś niepowołany zawsze może się nawinąć.
- A to co mamy nie wystarczy? - zapytał.
- Widocznie będzie musiało - wzruszyłam ramionami, próbując ukryć, jak bardzo jestem wściekła. Nienawidziłam, gdy coś szło nie po mojej myśli.
- Dobra, podzwonię jeszcze i zobaczę, co da się zrobić - uśmiechnął się pokrzepiająco i wyszedł.
Znów włączyłam radio. Cross Canadian Ragweed śpiewali o chłopakach z Oklahomy, którzy nie umieją zwijać skrętów, a ja powoli sączyłam kawę, którą przyniósł mi Noel. Ta akcja musiała się udać. Nie widziałam innej opcji...
                                                                               *
Równo z wybiciem godziny dwudziestej drugiej pod naszym domem zawitał czarny mini van. Za jego kierownicą siedział przygarbiony syn Carla Freemana w staroświeckich okularach przeciwsłonecznych na nosie. Bez słowa weszliśmy do środka. Nawet się nie przywitaliśmy. Daniel Freeman uważał nas za leni ze skłonnością do sadyzmu, a my uważaliśmy go za świętoszkowatego męczydupę, więc panowała między nami swoista równowaga. Jechaliśmy pustymi ulicami miasta dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy, a księżyc ginął gdzieś za kłębiącymi się popielatymi chmurami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, wysiedliśmy z samochodu, dając znak naszemu kierowcy, by czekał na nas na tyłach budynku. Owym budynkiem była zdewastowana fabryka z rozwalonymi kominami i powybijanymi szybami postawiona zupełnie niepotrzebnie między wieżą ciśnień a dużą tablicą reklamującą chińszczyznę z knajpy w centrum miasta. Ruszyliśmy w stronę zardzewiałych drzwi, z których miejscowo odpadała wyblakła, czerwona farba. Ignorując napis głoszący "NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY", rozbroiliśmy zamki i wsypaliśmy się do środka. Było ciemno. Z sufitu, na grubych łańcuchach zwisały surowe żyrandole, które lekko zachwiały się wraz z podmuchem chłodnego powietrza.
Wren wyjął z kieszeni latarkę i pospiesznie ją uruchomił, rzucając blade światło na każdą ze ścian po kolei. Szereg brudnoszarych betonowych kloców pokrytych przerdzewiałą blachą falistą wyłaniał się spod wymalowanych spray'em bohmazów wyśmiewających poszczególne drużyny sportowe spoza miasta.
- Dobra - klasnęłam w dłonie - Noel obstawiaj główne wejście od zewnątrz, Kevin od wewnątrz. Wren, na początku staniesz przy schodach. My idziemy na górę. Dawaj latarkę.
Nasze kroki odbijały się echem od ścian, a ja miałam wrażenie, że to najgłośniejsze echo, jakie w życiu słyszałam. Dangersi nie byli głupi, a ten towar- logicznie rzecz biorąc- mógł być pułapką.
- Mam coś! - krzyknęła Effie, w nagłym przypływie euforii zapominając o tym, że powinniśmy zachować ciszę.
Swoje gęste, lekko kręcone włosy spięła w gruby koński ogon, który wyglądał, jakby zaraz miał się zbuntować i rozsypać na wszystkie strony. Jej długie, szczupłe nogi opinały czarne, przetarte w okolicach kolan spodnie, a na szarą bokserkę narzuconą miała lekką, skórzaną kurtkę. Wyglądała dziś seksownie jak cholera - jak zwykle zresztą.
Podbiegłam do niej i wraz z nią pochyliłam się nad stertą pudeł podpisanych niestarannie czarnym markerem "SUBSTANCJE TOKSYCZNE. NIE DOTYKAĆ".
- Kto trzyma substancje toksyczne w kartonach? - spytałam, spoglądając z niedowierzaniem na napis, w którym poznałam niedbały, nieco dziecinny charakter pisma Louisa Tomlinsona i już wiedziałam, że dobrze trafiłyśmy.
Effie wyjęła scyzoryk spod kurtki. Powoli przecięła nim taśmę okalającą górną pokrywę i odchyliła wieko, a naszym oczom ukazał się całkiem spory skład amunicji.
- Ładnie się bawią - mruknęła, wyjmując spod nich niemały worek z białym proszkiem.
- Nikt nie wytrzymałby z Tomlinsonem bez dragów - zauważyłam, a ona tylko przyznała mi rację.
- Niestety, nie będą mieli wyboru - wyszczerzyła się i podbiegła do kolejnego kartonu, wymachując ostrym narzędziem na wszystkie strony.
- O ja... - zaczęła grzebać w największym z pudeł, po czym stanęła przede mną z wiatrówką w dłoni. - Przecież to jest Crosman 1377, nam się nie przyda, ale jest kolekcjonerski. Przestali je produkować jakieś dwadzieścia lat temu. Wiesz, jak bogaci będziemy, kiedy go sprzedamy?
Byłam pewna, że zaświeciły mi się oczy. Jak zawsze, kiedy perspektywa posiadania ogromnego majątku była na wyciągnięcie mojej ręki.
- Chłopaki, mamy to! - krzyknęłam - Wren, zadzwoń po ministrancika, żeby podjechał.
- Robi się!- wrzasnął, a ja byłam pewna, że właśnie zasalutował.
Nie musieliśmy długo czekać, a pod jednym z okien rozległo się trąbienie.
- Co za skończony matoł - uderzyłam się otwartą dłonią w czoło.
Jeszcze tego nam tu brakowało, żeby jakiś nieskoordynowany Daniel narobił rumoru i sprowadził policję. Nie baliśmy się gliniarzy. Tak naprawdę byli dla nas zupełnie nieszkodliwi. Ja sama byłabym w stanie pokonać pięciu bez niczyjej pomocy. I nikt by nie gadał. "Jeśli coś zobaczysz, powiedz coś" to cholernie chwytliwy slogan, najpierw jednak trzeba coś zobaczyć. Ludzie nie widzą, bo nie chcą. Wcale im się nie dziwię- żyją w Doncaster, a tutaj nie dzieje się dobrze.
- Ja pierdolę! - wydarł się Kevin - Jadą tutaj!
Nie musiałam pytać, o kogo chodzi, bo było to dość logiczne. Serce zaczęło mi walić tak szybko, że bałam się, że za moment wyleci. Nie mogliśmy zrezygnować. Nie teraz, przecież byliśmy już tak blisko.
Już po kilku sekundach całą piątką wyrzucaliśmy pudła przez okno do Daniela, który dopiero teraz wczuł się w powagę sytuacji i porządnie wziął się za pracę. Gdyby nas nakryli, nie byłoby mowy o szczęśliwym zakończeniu- także dla niego.
Usłyszałam samochód zatrzymujący się z głośnym piskiem opon na grubym żwirze i trzask zamykanych drzwi pojazdu.
Momentalnie zrezygnowaliśmy z pięciu niewielkich kartonów tłoczących się w jednym z rogów pomieszczenia i zgromadziliśmy się przy oknie. Nie pamiętam, kiedy cokolwiek w moim życiu działo się w tak ogromnym tempie. Szybka ocena sytuacji- prawie cztery metry nad ziemią- i pierwszy skok w wykonaniu nieustraszonego Kevina, któremu po wypiciu sześciu piw wszystko było jedno. Na głównej hali rozległo się echo mocnych kroków i czyiś śmiech. Ręce zaczęły mi się trząść i ledwo udało mi się nad sobą zapanować, kiedy Noel opuścił budynek zaraz po Effie. Wren wyskoczył jako czwarty.
Stanęłam w futrynie i głośno przełknęłam ślinę, gdy uderzyło we mnie mroźne wręcz powietrze. Wraz z momentem, w którym Freeman odpalił silnik, ktoś chwycił mnie za stopę i straciłam równowagę. Z impetem uderzyłam głową w zimną posadzkę.
- Kto pod kim dołki kopie, Lennon, ten sam w nie wpada - usłyszałam - Znasz to przysłowie?
Powieki zaczęły mi powoli opadać i straciłam kontakt ze światem. Gdzieś w oddali słyszałam pierwsze akordy "Whiskey Bent and Hellbound", które w tamtej chwili wydawały się być najpiękniejszymi akordami, jakie kiedykolwiek zostały stworzone.

Od Autorek:
Hej, jak mijają Wam wakacje? Jak Wam się podoba rozdział? Macie już swojego ulubieńca w opowiadaniu, czy wciąż szukacie? :)
Co uważacie o tacie Effie? PS Możecie go znaleźć w zakładce bohaterowie :)
Jak widzicie akcja nie poszła zbyt dobrze, bowiem Bree została złapana. Jakieś sugestie, co się z nią stanie?
Bardzo dziękujemy za wszystkie komentarze, wyświetlenia i obserwatorów. To bardzo dużo dla nas znaczy i prosimy o więcej :)
Jak podoba się Wam szablon? Piszcie wszystko w komentarzach! :)))
Pozdrawiamy <3