Z perspektywy Effie.
Czasami twój świat, twoje plany, marzenia i wszystko, co zbudowałeś nagle legnie w gruzach, a to wszystko tylko przez jedną chwilę, która zjawia się szybko i tak samo odchodzi.
Czasami twój świat, twoje plany, marzenia i wszystko, co zbudowałeś nagle legnie w gruzach, a to wszystko tylko przez jedną chwilę, która zjawia się szybko i tak samo odchodzi.
To co czułam, gdy widziałam Noela w płomieniach było jak pieprzone deja vu, ponieważ to samo działo się z moim ojcem. Oboje ledwo uszli z życiem, a to wszystko za sprawą ognia i pieprzonych Smoków. Kto im do cholery dał prawo tak panoszyć się po naszym mieście? Kto im pozwolił krzywdzić moich bliskich?! To nie mogło się powtórzyć znowu, dlatego postanowiłam zakończyć to jak najszybciej, gdyż nie miałam zamiaru po raz kolejny przeżywać tego samego.
Straciliśmy Franka, chamskiego gnojka, który uważał się za pana świata, ale jednak też Franka, który był miłością życia Allie, przyjacielem Dangersów i jakby nie patrzeć także członkiem naszej grupy. Nie lubiłam go, to fakt, ale było mi przykro, że tak skończył. Może i mu się należało, ale mi także, więc dlaczego on zginął, a nie ja?
Dlaczego Bóg mnie chronił i nie pozwalał umrzeć? Czyżby moją karą było życie na tej skażonej ziemi? Jeśli tak, to dostałam beznadziejną karę.
- Bates?
Nie odpowiedziałam na jego cichy i trochę załamany głos, tylko po prostu siedziałam w kuchni pogrążonej w ciemności, wsłuchując się w jego głośne kroki, które były coraz bliżej mnie. Po chwili boczne światło zostało włączone, dając trochę światła, ale i tak nie na tyle dużo, aby oświetlić całe pomieszczenie.
Harry przełknął głośno ślinę, widząc moją postać, siedzącą nonszalancko na krześle. Nie wyglądał za dobrze - miał roztrzepane włosy, czerwone policzki, worki pod oczami i wygniecione ubranie.
Pomału pokonał odległość, która dzieliła go od stołu przy którym siedziałam, po czym zasiadł na przeciwko mnie, kładąc dłonie na kolanach.
- A jak mam wyglądać? Mam się cieszyć, że straciliśmy ludzi, a Noel prawie spłonął żywcem? Faktycznie, zaraz zatańczę na stole.
- Płakałaś - stwierdził, ignorując moje niemiłe słowa.
W myślach przeklęłam samą siebie za to, że nie doprowadziłam się do porządku. Nikt nie musiał wiedzieć, że cierpię, a te wydarzenia uderzają we mnie zdecydowanie za mocno. Jak mogłam tak łatwo dać się rozszyfrować? Talent aktorski też ode mnie odszedł?
- Nie musisz się tego wypierać.
- Przecież nie zaprzeczyłam - wywróciłam oczami. - Powiedz czego chcesz, a potem z łaski swojej odejdź.
- Myślałem, że może porozmawiamy, ale, jak widzę, chyba źle myślałem.
- Czego ty ode mnie oczekujesz, Harry? - zmrużyłam oczy, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.
- Myślałem, że po tym wszystkim, co się między nami stało w końcu zmienisz stosunek do mnie! Oczekiwałem tego, że coś zmieni się między nami!
Powiedzenie, że był zły było niedopowiedzeniem, ponieważ był wściekły i zraniony. Tyle razy cierpieliśmy przez naszą chorą relację, ale to ta relacja nas ukształtowała. Nie wiedziałam czego ode mnie oczekiwał i z jednej strony nie chciałam wiedzieć, bo zbyt często o nim myślałam. Tak, przyznałam się, że Harry zajmował moje myśli tak często, że w pewnym momencie po prostu się do tego przyzwyczaiłam i właśnie dlatego nie chciałam pozwolić mu się jeszcze bardziej do mnie zbliżyć. Nie chciałam zostać zraniona.
- Za dużo sobie wyobrażasz - powiedziałam w końcu, a moje słowa podziałały na niego jak wiadro zimnej wody, bowiem wstał nagle, po czym posyłając mi ostatnie wrogie spojrzenie, opuścił kuchnię.
Nie chciałam go tak potraktować, ale musiałam. Wiedziałam, że cierpi tak samo mocno jak ja i nie tylko ze względu na nasze uczucia, ale także z powodu śmierci swojego przyjaciela. Harry stracił przyjaciela, a ja potraktowałam go jak śmiecia.
To jak, Boże? Może jednak mnie zabijesz?
*
Stałam pod drzwiami, które prowadziły do pokoju Noela. Chciałam go zobaczyć, a po drugie byłam mu to winna. W życiu nie sądziłam, że będę musiała go pocieszać, że będę musiała go zapewniać, że wszystko będzie z nim dobrze. To on był osobą, która robiła to dla innych. Pamiętam, że gdy przeżywałam rozłąkę z ojcem, to właśnie on trzymał mnie za rękę, gdy płakałam w nocy, albo tulił do snu. Noel był przyjacielem idealnym - zawsze był przy nas, gdy go potrzebowaliśmy, nigdy nie odmówił nam pomocy i co najważniejsze nie oczekiwał niczego w zamian. Teraz nadeszła pora, aby spłacić swój dług i teraz jemu okazać wsparcie. Nie chciałam być w jego skórze, ale jeśli byłaby taka możliwość, to przejęłabym od niego ten ból i traumę.
Zapukałam cicho do drzwi, a następnie weszłam do środka, jak zwykle nie czekając na pozwolenie. Taka już była moja natura - wchodziłam z brudnymi buciorami tam, gdzie chciałam.
Leżał na łóżku okryty kołdrą aż po brodę, co zapewne było zrobione specjalnie, bo nie chciał, aby ktoś oglądał jego ciało. Niestety, odniósł obrażenia, oczywiście nie aż tak poważne, ponieważ wszystko wskazywało na to, że niedługo powinien stanąć na nogi, lecz jednak przeszedł bardzo wiele. Okazało się, że zadano mu parę ciosów przed tym całym, cholernym stosem, a mianowicie miał rozcięte udo, siniaki na brzuchu i, jak powiedziała Janis, zbite żebra. Nie brzmiało to dobrze ani trochę.
- Cześć, kumplu - powiedziałam, siadając na skraju łóżku, a on otworzył pomału oczy.
- Hej, kumpelo - uśmiechnął się leniwie i nie wyglądał jak człowiek, który parę godzin temu przeżył piekło, tylko jak człowiek, który przed chwilą wstał.
- Jak się czujesz?
- Bajecznie - był bardziej optymistycznie nastawiony niż ja. - Niedługo będę gotowy do dalszego działania.
- Nie musisz się spieszyć - zapewniłam go. - Damy sobie radę, a po drugie w końcu się wyśpisz!
Niestety, mój kiepski żart wcale nie pomógł, tylko sprawił, że Noel zmarszczył brwi, po czym cmoknął z niezadowoleniem. Tak szczerze, to nie chciałam, aby dalej uczestniczył w tej walce, bo gdybym tylko mogło to zamknęłabym go i resztę moich najbliższych w piwnicy i wypuściła ich dopiero, gdy to wszystko się skończy.
- Effie, wszystko jest w porządku - rzekł, widząc moją zdenerwowaną minę.
- Nie jest, Noel - pokręciłam przecząco głową, zaciskając oczy, aby potem je szeroko otworzyć. - To co dzieje się w Doncaster to zbiorowa masakra. Oni zabijają naszych ludzi, mieszkańców, którzy są podlegli nam. To jest nasze imperium!
- Kiedyś to się skończy, a wtedy znowu odzyskamy swoje miasto i będzie tak jak kiedyś.
- To nie ty powinieneś mnie pocieszać! - warknęłam, będąc złą samą na siebie. - To ja powinnam wspierać Ciebie!
*
Stałam pod drzwiami, które prowadziły do pokoju Noela. Chciałam go zobaczyć, a po drugie byłam mu to winna. W życiu nie sądziłam, że będę musiała go pocieszać, że będę musiała go zapewniać, że wszystko będzie z nim dobrze. To on był osobą, która robiła to dla innych. Pamiętam, że gdy przeżywałam rozłąkę z ojcem, to właśnie on trzymał mnie za rękę, gdy płakałam w nocy, albo tulił do snu. Noel był przyjacielem idealnym - zawsze był przy nas, gdy go potrzebowaliśmy, nigdy nie odmówił nam pomocy i co najważniejsze nie oczekiwał niczego w zamian. Teraz nadeszła pora, aby spłacić swój dług i teraz jemu okazać wsparcie. Nie chciałam być w jego skórze, ale jeśli byłaby taka możliwość, to przejęłabym od niego ten ból i traumę.
Zapukałam cicho do drzwi, a następnie weszłam do środka, jak zwykle nie czekając na pozwolenie. Taka już była moja natura - wchodziłam z brudnymi buciorami tam, gdzie chciałam.
Leżał na łóżku okryty kołdrą aż po brodę, co zapewne było zrobione specjalnie, bo nie chciał, aby ktoś oglądał jego ciało. Niestety, odniósł obrażenia, oczywiście nie aż tak poważne, ponieważ wszystko wskazywało na to, że niedługo powinien stanąć na nogi, lecz jednak przeszedł bardzo wiele. Okazało się, że zadano mu parę ciosów przed tym całym, cholernym stosem, a mianowicie miał rozcięte udo, siniaki na brzuchu i, jak powiedziała Janis, zbite żebra. Nie brzmiało to dobrze ani trochę.
- Cześć, kumplu - powiedziałam, siadając na skraju łóżku, a on otworzył pomału oczy.
- Hej, kumpelo - uśmiechnął się leniwie i nie wyglądał jak człowiek, który parę godzin temu przeżył piekło, tylko jak człowiek, który przed chwilą wstał.
- Jak się czujesz?
- Bajecznie - był bardziej optymistycznie nastawiony niż ja. - Niedługo będę gotowy do dalszego działania.
- Nie musisz się spieszyć - zapewniłam go. - Damy sobie radę, a po drugie w końcu się wyśpisz!
Niestety, mój kiepski żart wcale nie pomógł, tylko sprawił, że Noel zmarszczył brwi, po czym cmoknął z niezadowoleniem. Tak szczerze, to nie chciałam, aby dalej uczestniczył w tej walce, bo gdybym tylko mogło to zamknęłabym go i resztę moich najbliższych w piwnicy i wypuściła ich dopiero, gdy to wszystko się skończy.
- Effie, wszystko jest w porządku - rzekł, widząc moją zdenerwowaną minę.
- Nie jest, Noel - pokręciłam przecząco głową, zaciskając oczy, aby potem je szeroko otworzyć. - To co dzieje się w Doncaster to zbiorowa masakra. Oni zabijają naszych ludzi, mieszkańców, którzy są podlegli nam. To jest nasze imperium!
- Kiedyś to się skończy, a wtedy znowu odzyskamy swoje miasto i będzie tak jak kiedyś.
- To nie ty powinieneś mnie pocieszać! - warknęłam, będąc złą samą na siebie. - To ja powinnam wspierać Ciebie!
- Wspierasz mnie swoją obecnością tutaj - wyjął rękę spod kołdry, aby po chwili położyć ją obok mojej. Wzięłam to za jego niemą prośbę o trochę czułości, dlatego bez wahania ujęłam jego dłoń. Czułam szorstką skórę pod swoimi palcami, ale to mi nie przeszkadzało, bo, choć jego dłoń była szorstka, to za to serce było gorące i pełne miłości. I co najdziwniejsze była to miłość skierowana do mnie, do człowieka, który nie zasługiwał na jakąkolwiek miłość. Bowiem nie zasługiwałam na miłość moich przyjaciół czy ojca, byli dla mnie za dobrzy, ale byłam egoistką i nie mogłam od nich odejść.
- Słyszałem, że Frank nie żyje.
- Tak - przełknęłam głośno ślinę, aby pozbyć się guli, która uformowała się w moim gardle. - Dangersi przeżywają teraz chwilową depresję.
- Nie lubiłem go, bo, wiesz, był idiotą, ale szkoda mi go. Cóż, nie ma wojny bez ofiar. W każdym razie przekaż im ode mnie kondolencje.
- Oczywiście - uśmiechnęłam się delikatnie. - Janis powiedziała, że niedługo będziesz zdrowy jak ryba, ale do tej pory musisz się oszczędzać i dużo wypoczywać, dlatego nie wychodź z pokoju. Jeśli będziesz czegoś potrzebował to zawołaj, albo zrób coś widowiskowego, choć zapewne co chwilę i tak ktoś będzie do Ciebie zaglądał.
- Wiesz co, Effie? - spytał, gdy w tym czasie ja wstawałam z łóżka, aby po chwili zmierzać w kierunku drzwi. - Mam nadzieję, że to ostatni raz, gdy będę kaleką, bo powiem Ci szczerze, że to chujowe.
Zaśmiałam się szczerze, po czym wyszłam z pokoju uprzednio posyłając mu całusa, którego odwzajemnił z uśmiechem, choć to wcale nie było w jego stylu. Ta nad wyraz krótka rozmowa dodała mi trochę sił. Noel miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że mógł zmienić cały świat, albo przynajmniej ludzi, z którymi żył pod jednym dachem.
Zeszłam na dół do salonu, w którym urzędowała przybita Bree. Za każdym razem, gdy widziałam ją w takim stanie moje serce pękało, a w głowie miałam nieprzyjemne myśli. Siedziała na fotelu, patrząc tępo w stolik, na którym leżała książka Wrena, jej ledwo działający telefon oraz, o dziwo, pełna puszka piwa. Miała podkrążone oczy, bladą cerę oraz wystające kości policzkowe. Nie przypominała tej Bree, którą była przed wojną.
Usiadłam na kanapie, a ona obdarzyła mnie dziwnym spojrzeniem, z którego nic nie można było odczytać. Czasami była jak zamknięta księga do której pasował tylko jeden klucz, który został zgubiony wieki temu i nikt nie wie, gdzie się teraz podziewa.
Wiedziałam, że czekała nas wszystkich poważna rozmowa o tym, co będzie dalej. Musieliśmy wziąć się w garść i ułożyć plan działania, ale na razie nie było to możliwe, zważywszy na śmierć Franka. Jedynymi osobami, które mogły cokolwiek obmyślać byli moi ludzie.
- Musimy wywieźć Bruca i Janis z miasta - powiedziałam, bowiem ta myśl codziennie mnie nawiedzała. Nie mogliśmy pozwolić im umrzeć, chociaż oni musieli być bezpieczni.
Bree westchnęła żałośnie, po czym przejechała dłońmi po twarzy, a potem po włosach, które zaczynały także tracić swój naturalny blask.
- Wiem - wydusiła z siebie w końcu. - Gdzie chcesz ich wywieźć?
- Nie wiem, ale w najbliższym czasie znajdę coś dla nich. Mamy dużo pieniędzy, także to nie może być jakaś rudera.
- Dobrze, trzeba też kupić więcej broni, zapłacić naszym ludziom należne im pieniądze i pochować zmarłych.
- Ilu? - spytałam, bojąc się odpowiedzi.
- Naszych dziewięciu, Dangersów aż siedmiu. Razem szesnastu.
Pokiwałam głową, nie wiedząc, co powiedzieć, ponieważ nie było nic, co mogłabym rzec. Żadne słowa nie mogły jakoś pomóc w tej sytuacji, bo cholera, szesnaście ofiar to jest tragedia! Nasi ludzie padali jak kaczki, jak na pierdolonym polowaniu.
- Allie cały czas płacze - powiedziała cicho. - Travis, jako że najbardziej trzeźwo myśli z nich wszystkich, zajął się pogrzebem Franka, a Wren zajmuje się sprzątaniem wraz z Kevinem.
- Cholera jasna - wymamrotałam, wyjmując paczkę papierosów, po czym włożyłam jednego szluga między wargi, uprzednio go podpalając. Nikotyno, daj mi te cholerne ukojenie, albo na Boga przysięgam, że się napiję i naćpam.
- Chyba powinniśmy zmienić lokum, ten dom nie jest już bezpieczny. Z resztą może mamy gdzieś tu podsłuch?
- A co ty pieprzoną Allie King jesteś? - wywróciłam oczami, bowiem te same przypuszczenia miała wspomniana wcześniej blondynka. - To nasz dom, Bree. Spędziłyśmy w nim lata, dajże spokój!
Dziewczyna uniosła tylko dłonie ku górze, poddając się, bo wiedziała, że ze mną nie wygra, a po drugie Kevin, Noel i Wren także nie zgodzą się na wyprowadzkę. Nie miałam zamiaru uciekać ani ukrywać się, ponieważ ja byłam u siebie, to Smoki były intruzami.
- Pojedziemy na wakacje jak to wszystko się skończy - rzekła całkiem poważnie.
- Obiecuję Ci pieprzone Karaiby jeśli tylko chcesz.
Bree zaśmiała się cicho, lecz po chwili umilkła, gdy obok nas przeszedł zdenerwowany Styles, który nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem, tylko po prostu wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Wymieniłam się z Abrą zdziwionymi spojrzeniami, ponieważ nigdy się tak nie zachowywał.
Wybiegłam za nim, bo czułam, że coś było nie tak. Z resztą, co mogło być dobrze? Byliśmy na straconej pozycji, traciliśmy wszystko tak szybko, że nawet nie mieliśmy czasu, aby jakoś to zatrzymać. Nic nie szło po naszej myśli, a Bóg karał nas za zło, które wyrządziliśmy w całym naszym życiu. Mieliśmy to traktować jako karę boską, która miała nam pokazać dobrą drogę, albo unicestwić? Jak do tej pory żadne dobro nas nie dosięgnęło, lecz ból, który pomału nas zabijał. Szybka śmierć byłaby lepsza, mniej bolesna i nietragiczna.
- Harry! - krzyknęłam, gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, ale nie zatrzymał się, tylko wręcz biegiem poruszał się do przodu, jakby chciał ode mnie uciec.
Uparcie szłam za nim, gorączkowo rozglądając się dookoła, zważywszy na to, że za oknem panowała już ciemność, w której mogli czaić się nasi wrogowie, czekając tylko na odpowiedni moment, aby nas zaatakować. Czy popadałam już w paranoję?
- Harry, zatrzymaj się! - wciąż się nie poddawałam, bowiem musiałam w końcu zacząć przejmować się jego uczuciami. Chciałam chociaż raz okazać mu wsparcie i pokazać mu, że może na mnie liczyć. Pragnęłam, aby poczuł, że przez chwilę jestem jego przyjaciółką, która może mu pomóc to wszystko zrozumieć i miałam cichą nadzieję, że on także przez chwilę lub dwie będzie moim przyjacielem. Może razem udałoby się nam odszukać sens tego wszystkiego?
Przełknęłam głośno ślinę, gdy w końcu znaleźliśmy się w dzikim parku, który znajdował się tuż obok mojego domu, te miejsce było okropne, ponieważ nikt tu nie przychodził, a ogromne drzewa przysłaniały za dnia słońce, a w nocy księżyc odcinając odstęp światła do tego miejsca. Rozległe konary, stare, zarośnięte ławki i dzika trwa, która powiewała na wietrze - to było miejsce jak z horroru.
- Zaczekaj, proszę - stanęłam, łapiąc łapczywie powietrze. - Harry.
Na szczęście Styles w końcu się zatrzymał, lecz nie obrócił się do mnie, zachowywał się tak jakby nie chciał, abym zobaczyła jego twarz. Jego barki unosiły się i opadały, a dłonie zaciśnięte były w pięści. Denerwowałam się tym, ponieważ nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Podejść do niego i pocieszyć? Czy może dać mu czas na uspokojenie?
Moje dłonie pokryły się zimny potem, a nieprzyjemny dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, sprawiając, że zadrżałam.
Czułam, że cokolwiek bym zrobiła, to i tak będzie to złe, dlatego działając pod wpływem impulsu ruszyłam w jego stronę, a po chwili znajdowałam się tuż obok niego, wzdychając do płuc zapach jego wody kolońskiej. Położyłam dłoń na jego ramieniu i zachłysnęłam się powietrzem, gdy zobaczyłam jego twarz, która była ledwo widoczna, lecz parę promieni księżyca oświetliło ją. Miał czerwone oczy oraz nos od płaczu i parę samotnych łez na policzkach. Pierwszy raz w życiu widziałam jak mężczyzna płacze, pierwszy raz widziałam smutek i rozpacz w oczach Harry'ego. Widziałam go w stanie słabości i zamiast satysfakcji poczułam cholerny smutek, bo wiedziałam, co czuł. Strata, moi mili boli najbardziej.
- Już go nie ma - wyszeptał, po czym przełknął głośno ślinę. - Był moim przyjacielem, wiesz?
Wiedziałam, ale tak naprawdę nigdy nie widziałam między nimi tej nici przyjaźni i miłości jaka była między mną, a Bree i chłopakami. Właściwie Frank był dziwny i jak widać jego przyjaźń z Harrym i resztą także, lecz nie wątpiłam, że byli jak bracia.
- Nie mogę uwierzyć, że odszedł - zaszlochał i w końcu na mnie spojrzał, a cały jego smutek przelał się na mnie, powodując, że moje serce stanęło przez grubą warstwę żalu, która je pokryła.
- Naprawdę mi przykro, Harry - tylko to mogłam powiedzieć, bo nie dało się pocieszyć ludzi, którzy kogoś stracili na zawsze. Trzeba było po prostu przy nich być, gdy oni szli ścieżką żałoby.
- Mogłem coś zrobić, mogłem go uratować.
- Nie! - powiedziałam stanowczo, kładąc dłonie na jego policzkach, ścierając przy tym jego łzy. - Nawet tak nie myśl, rozumiesz? Nie mogłeś nic zrobić, było już za późno! To był po prostu nieszczęśliwy wypadek.
- Zabiję ich! - krzyknął nagle, próbując się ode mnie odsunąć, ale na próżno były jego starania, gdyż nie miałam zamiaru pozwolić mu uciec. - Puść mnie, Bates!
Stałam tak długo aż w końcu się nie uspokoił, a jego klatka piersiowa opadała ciężko i się wznosiła. Taki jego wizerunek sprawiał mi ból, bowiem nie chciałam, aby cierpiał. Cała nienawiść jaką do niego czułam uciekła i wszystko, co złe mu życzyłam przestało mieć znaczenie, bo właśnie poznawałam innego Harry'ego. Ten mężczyzna był wrażliwy i tragicznie nieszczęśliwy, a ja chciałam być tylko osobą, która mu pomoże, poda dłoń, aby pomóc mu wstać.
- Zabijemy ich razem, Harry - szepnęłam, pocierając opuszkami kciuków jego poliki. - Pomścimy wszystkich i pokażemy, że to my jesteśmy lepsi. Obiecuję Ci, że wygramy tą wojnę.
To co potem się stało, działo się tak nagle, że sama byłam zdziwiona jego posunięciem - wpadł w moje ramiona, mocno mnie do siebie przytulając, jakby chciał mi pokazać, że nigdy mnie nie puści i że mi wierzył. Odwzajemniłam uścisk równie mocno i zachowałam zimną krew, gdy poczułam jego łzy na mojej szyi. To była chwila, która zapadła w mojej pamięci na bardzo długo. Uczucia, które wtedy mi towarzyszyły były sprzeczne i ciężko było je zrozumieć, ale wierzyłam, że w końcu wszystko się ułoży, a ja dojdę do ładu.
To była pierwsza i ostatnia chwila słabości Harry'ego. Już nigdy więcej nie płakał, nie przy mnie. I może właśnie dlatego byliśmy do siebie tacy podobni?
Bo przecież to, że nie ukazujemy smutku i żalu, to nie znaczy, że go nie przeżywamy. Niektórzy cierpią po cichu, ale taki ból jest najgorszy, bo jesteś wtedy samotni.
Z perspektywy Bree.
Podobno jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada ciasno na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy i nie da się go stamtąd w żaden sposób wygonić.
Potem przychodzi szczęście, lekki wiatr. Mignie tylko na moment, ukaże się tylko po to, by uczynić życie jeszcze smutniejszym i okrutniejszym. By przenieść śnieg tylko kawałek dalej i uformować go w wielką zaspę.
Moim małym, okrutnym szczęściem była kuloodporna kamizelka, która, przewieszona przez oparcie krzesła w rogu pokoju, szczerzyła do mnie swe niewidzialne zęby i przypominała mi o tym, co przeszliśmy kilka godzin temu. Tak bardzo chciałam wymazać to z mojej pamięci.
Siedziałam w łóżku od piętnastu minut, usiłując zasnąć. Wojna zakończyła się krótko po północy, gdy Smoki zabrały swoje pozostałości i po prostu uciekli. Pozbawiliśmy ich połowy ludzi, jednak ciężko tu mówić o sukcesie, kiedy my również straciliśmy tylu doskonałych wojowników. I Franka. Franka, któremu można zarzucić bardzo wiele, ale również Franka, który spojrzał na mnie w ostatniej sekundzie swego życia. Miłość w jego oczach będzie nawiedzać mnie aż do samej śmierci.
Do Noela zerknęłam tylko na chwilę. On także przypominał mi o dzisiejszej nocy, a ja nie potrafiłam tego znieść. Leżał w łóżku przykryty kołdrą aż po sam nos, oddychał zdecydowanie zbyt szybko, krzywił się i rzucał na wszystkie strony. Nie mogłam oderwać się od wrażenia, że nie jest już tym samym przyjacielem, którym był jeszcze przed całą tą sytuacją. Wrażenie to było oczywiście błędne i całkowicie urojone przez moją wybujałą wyobraźnię, ale okropnie bałam się zmian.
Dodatkowo zza ściany na okrągło słyszałam płacz Allie King, który sprawiał, że ja również byłam bliska rozpadnięcia się na kawałki. Sęk w tym, że nie mogłam sobie na to pozwolić, bo układanka o imieniu Abra jest cholernie ciężka do poskładania.
Dlatego właśnie wpatrywałam się w czarną kamizelkę i powstrzymywałam łzy, usiłujące wydostać się z moich oczu. Wydawało mi się, że to najsensowniejsza opcja.
Drzwi otworzyły się, a do mojego pokoju wszedł Louis z miną tak bardzo dla niego charakterystyczną. Był zamyślony, lecz ciężko tutaj mówić o smutku. Zresztą, on bardzo rzadko okazywał swoje uczucia. Stanął na środku i, jak to zwykł robić, zaczął rozglądać się wkoło bez żadnego konkretnego celu, na którym chciałby zawiesić oko. Kiedy usłyszał, jak szeleszczę kołdrą, by się spod niej wydostać, uśmiechnął się sam do siebie swoim specyficznym krzywym uśmiechem.
Nie patrzył na mnie, nie zwracał na mnie żadnej uwagi, po prostu stał i błądził wzrokiem po ścianie.
- Mogę udawać, że jest mi przykro, jeżeli dzięki temu poczujesz się lepiej - rzucił w przestrzeń. W jego głosie słychać było wyraźne zmęczenie, ale także cień rozbawienia. Ani śladu smutku.
Na początku przed oczami stanął mi Frank i po raz kolejny czułam na sobie jego martwe spojrzenie, potem przypomniałam sobie, w jakim stanie jest teraz Styles i nie potrafiłam pojąć, dlaczego Tomlinsona właściwie nie obeszła śmierć przyjaciela. Zawsze wydawało mi się, że to właśnie on jest bardziej podatny na wstrząsy. Styles był twardym zawodnikiem, jednak to on zachował zimną krew.
- Zastanawiasz się, czemu nie płaczę? - zapytał, nadal nie odwracając się w moim kierunku. - Bo widzisz... Frank pożegnał się ze mną. Z Harrym nie zdążył.
- Jak to pożegnał się? - zdziwiłam się. - Wiedział, że dzisiaj umrze?
Louis zrobił kilka kroków w przód, po czym ponownie się cofnął, jakby brakowało mu pewnej stabilności.
- Nie mógł tego wiedzieć, Bree. Ale był na to przygotowany. Nie bał się - oznajmił. Ton, z jakim mówił, był pewny i niezachwiany. - I jeżeli ktokolwiek z nas miał umrzeć tej nocy, cóż, zmarła odpowiednia osoba.
- Jak możesz w ogóle mówić o tym z takim spokojem? - zirytowałam się. Nie podobało mi się to, że kompletnie go to nie obeszło. Nie interesuje mnie, czy Coffey był przygotowany na odejście, czy nie. On to on, a Louis to Louis.
- Życie to wielkie bagno i kto, jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć - przełknął ślinę tak głośno, że nawet ja usłyszałam. - Frank... Po prostu już się z niego wydostał. Rzucono mu patyk, który on złapał i dzięki temu wygrzebał się ze swojej kałuży.
Zapadła cisza, przerywana tylko tykaniem naściennego zegara, którego wskazówka coraz bardziej zbliżała się do piątki. I z niewiadomych przyczyn uznałam, że 4:58 to dobra godzina na rozmowy o śmierci. Louis usiadł po turecku na dywanie i przez ułamek sekundy mogłam zobaczyć jego przeszklone oczy. Nikt nie jest z kamienia, nie rozumiałam, dlaczego stara się oszukać samego siebie.
- To ja miałem siedzieć za kierownicą. Nie pozwolił mi na to. Dał mi kamizelkę i powiedział: "Stary, to twoja walka. Ja już przegrałem" - wydukał, a ja, choć nie widziałam jego twarzy, byłam pewna, że jest już bliski płaczu. - Kazał mi kogoś chronić, domyślasz się kogo?
- Allie - mruknęłam bez zastanowienia.
- Ciebie - oświadczył. Zdawał się całkowicie ignorować moje słowa. Chciał po prostu wyklepać swój monolog i sobie pójść.
- Dlaczego Frank Coffey mógłby chcieć mnie chronić? To niedorzeczne - wybełkotałam. - Nie potrzebuję eskorty.
- Tak uważasz? - spytał, choć oczywiście nie oczekiwał mojego potwierdzenia. - Znam Allie dłużej niż ty i uwierz mi, jest niesamowicie silną dziewczyną. Jej dołek zostanie zakopany znacznie szybciej niż twój. Jesteście do siebie bardzo podobne. Różnica tkwi w tym, że ona znalazła już swoją łopatę, swój powód do życia. Ty jeszcze nie.
- A ty? - zaciekawiłam się.
Trafiłam w jego słaby punkt. Podniósł się z miejsca i wszczął swój pochód. Tym razem jego kroki były bardziej nerwowe i znacznie wolniejsze.
- Opowiem ci coś - zręcznie zmienił temat. - Opowiem ci, jak poznałem pewną osobę. To było zupełnie przypadkowe spotkanie. Miałem szesnaście lat, stałem w cholernie długiej kolejce w sklepie razem z moją pięcioletnią siostrą. Był początek października, jak teraz. I, kiedy stanąłem przed kasą, okazało się, że mój portfel jest pusty. Za mną był Frank, a gdy zobaczył, że nie mam pieniędzy, od razu wyciągnął swoją ostatnią dychę z kieszeni, rzucił kasjerce na blat i wyszedł ze sklepu. Piwo, które chciał kupić, schował pod kurtką. Nikt inny go nie widział, tylko ja.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - zauważyłam.
- Jesteśmy bandą bezmyślnych lunatyków, Bree - oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy. Widząc mokre ślady na jego policzkach, zauważyłam, że, owszem, był kamieniem, ale bardzo kruchym. - Niby jesteśmy tacy do przodu, a jak przyjdzie co do czego, liżemy dupy wszystkim dookoła, byleby tylko wszystko dobrze się skończyło. Frank to jedyna osoba, jaką znam, która wyłamywała się z tego stereotypu. Był świnią, ale to właśnie leżało w jego naturze. Żył w zgodzie ze sobą. Pozostali ludzie byli tylko nic nie znaczącymi dodatkami, pionkami w jego grze. Ale nikogo nigdy nie skrzywdził.
- Zabił dziesiątki ludzi - przypomniałam mu.
- Dwieście czterdzieści siedem, jeżeli chcemy być drobiazgowi - strzelił. - Ale nie skrzywdził ich, oddał im przysługę. Prowadzili złe życie, Lennon, gorsze niż nasze.
- Nadal nie udzieliłeś odpowiedzi na moje pytanie - mruknęłam niezadowolona.
- Bo sama znasz odpowiedź - westchnął i wyszedł, zostawiając mnie samą w otoczeniu intensywnego zapachu jego perfum, które tak bardzo mnie fascynowały. Były jak wiadomość, którą chciał przekazać bez używania żadnego języka. Był w nich jakiś irracjonalny, zagadkowy element.
Nienawidziłam tego, jak tajemniczym człowiekiem był. Nie potrafił wyrazić się prostoliniowo i po prostu odpuścić tej całej zabawy w labirynt. Kręciło go to, że nikomu nigdy nie uda się go rozgryźć, że jest zagadką, której nie da się rozwiązać. Jego przeszłość ukryła się w nim zdecydowanie zbyt głęboko. Nie mógł tak po prostu jej wyciągnąć i zostawić za sobą. Zakorzeniła się w nim już na zawsze mocniej, niż w jakimkolwiek innym człowieku.
Czy znałam odpowiedź na pytanie, które mu zadałam? Oczywiście, że tak - miał rację. Ale potrzebowałam usłyszeć ją od niego, upewnić się.
Allie za ścianą nadal nie przestawała szlochać. Pamiętam, kiedy miałam osiem lat, zmarła moja przyjaciółka. Miała na imię Athena. Była uroczą brunetką o ciemnobrązowych, błyszczących oczach i wiecznie zaczerwienionym nosie. Potrącił ją samochód. Moja mama powiedziała mi wtedy, że, gdy umiera przyjaciel nie powinno się pozostawiać oczu suchych, ale nie wolno też zamieniać ich w ocean. "Łzy tak, płacz nie", mówiła.
Sęk w tym, że Athena była kotem, nie człowiekiem. A ja nie mogłam teraz tak po prostu pójść do pokoju Allie King i wydrzeć się na nią, by przestała ryczeć. Zmarł jej chłopak, którego rzekomo kochała. Wiem niewiele o miłości. Istnieje w moim życiu od zawsze, ale i tak nigdy nie mogę jej dostrzec. Wiem za to, że kiedy odchodzi ktoś, kogo się kocha, rozpada się wszystko.
Wygrzebałam się z łóżka i szczelnie otuliłam się swetrem, gdyż w domu panował ogromny chłód. Rozpoczynał się bowiem październik, temperatura na zewnątrz spadała z każdym dniem, a Janis zablokowała ogrzewanie, gdyż podobno Noel wydobrzeje szybciej w naturalnych warunkach. Cała masa bzdur, ale co ja tam wiem? Przecież nie jestem lekarzem.
Wyszłam z pokoju i delikatnie zapukałam do drzwi obok, jednak nie spodziewałam się zaproszenia, więc po prostu weszłam. Allie King siedziała skulona na podłodze w kącie i zanosiła się płaczem, ledwie łapiąc powietrze. Dookoła niej leżały porozrzucane chusteczki higieniczne, spod których nie było widać paneli.
Kucnęłam przy niej i delikatnie położyłam dłoń na jej ramieniu. Nie zareagowała, dlatego tylko usiadłam na sofie obok i wpatrywałam się w nią. Była piękna, musiałam jej to przyznać. Wcale nie dziwiłam się, dlaczego, spośród tylu dziewczyn na świecie, Frank wybrał właśnie ją. Z zewnątrz wyglądała jak pusta lala bez uczuć, jednak miała w sobie coś, co intrygowało. Miała przeszłość, która dawała do myślenia.
- Jak się czujesz? - spytałam nieśmiało, po czym automatycznie ugryzłam się w język.
Nie odpowiedziała, za co byłam jej wdzięczna, bo chyba zapadłabym się pod ziemię, gdyby jednak to zrobiła.
- Posłuchaj, Allie. Nie powiem ci: "Hej, nie płacz, uśmiechnij się, daj spokój". Płacz ile chcesz, pomyśl tylko, czy warto - oznajmiłam. Chciałam jeszcze dodać, że skoro już tak płacze, mogłaby robić to nieco ciszej, ale byłoby to zupełnie nie na miejscu.
Spojrzała na mnie przez łzy. Jej ramiona trzęsły się, a jej oczy były pełne czegoś, co przypominało smutek. Było jednak silniejsze od smutku.
- Kocham go, Bree - wydusiła, wycierając mokre policzki jedną z chusteczek.
- Wiem - szepnęłam.
- Kiedyś powiedziałam mu, że kocham go tak mocno, że mogłabym wziąć z nim ślub nawet jutro, w jeansach - obwieściła, mocno pociągnąwszy nosem. - Uśmiechnął się wtedy. Powiedział mi, że jutro odpada, bo jego jeansy są w praniu...
Uśmiechnęłam się blado, lecz ona skierowała spojrzenie w podłogę, a na jej policzkach zaczęły pojawiać się kolejne łzy. Płynęły szybko, mocząc wszystko, co stanęło im na drodze.
- On też cię bardzo kochał - oznajmiłam cicho. - Jestem pewna, że byłaś jego ostatnią myślą. Że to twoją twarz zobaczył, kiedy odchodził.
Skierowałam wzrok w dół, by odciągnąć od siebie tę wizję.
- Wiem, że mnie kochał - stwierdziła. - Ale problem w tym, że ja kocham do nadal. On już nie.
Nie odpowiedziałam.
- Mieliśmy wyjechać zaraz po tym wszystkim. Znaleźliśmy mały dom w Portland. Chcieliśmy się odizolować - mówiła z ogromnym uczuciem. - Teraz będę musiała wyjechać sama. Bree, ja... Jestem w ciąży.
Jej słowa uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Nie miałam pojęcia, czy powinnam jej współczuć, czy też może zacząć się cieszyć. Dziecko byłoby dla niej wielkim darem, gdyby tylko Frank żył. Uważam, że byliby idealnymi rodzicami, jakkolwiek irracjonalnie to nie zabrzmi. Ale teraz? Została ze wszystkim sama.
- Osoba, która siedzi w ciemności na podłodze i ryczy, nie może być matką - powiedziała.
- Myślisz nad aborcją? - spytałam.
- Nie - zaprzeczyła. - Tylko to dziecko mi po nim zostaje.
Podniosłam się z miejsca i usiadłam tuż obok niej. Przerzuciłam swoje ramię nad jej sylwetką i zamknęłam ją w ciasnym uścisku.
- Będziesz doskonałą matką, Allie.
Od Autorek:
Witajcie! Jak podoba się Wam rozdział? Mamy nadzieję, że jest okej i nie oceniacie go zbyt surowo :)
Co uważacie o tej całej, chorej sytuacji między Effie i Harrym? I o małych kroczkach Louisa i Bree? Obie te pary różnią się między sobą i to bardzo, ale łączą ich pewne wątki, które na pewno widzicie :)
Allie jest w ciąży... Co o tym uważacie? Jakieś sugestie? I w ogóle co sądzicie o rozdziale?
Prosimy o Wasze komentarze, ponieważ bez nich nie ma tego opowiadania. Piszemy dla Was i strasznie nam przykro, że większość z Was po prostu to olewa. Robimy coś nie tak, czy co?
W każdym razie dziękujemy za komentarze pod poprzednim rozdziałem i pytania na asku! Jesteście najlepsze <3
I prosimy o więcej pytań :D
Przepraszamy za błędy, bowiem rozdział nie był sprawdzany :)
PS Jeśli chcecie, aby Isabel odwiedziła Waszego bloga, to dajcie linki w komentarzu :) Tylko prośba - jeśli macie opowiadania, które mają stosunkowo mało rozdziałów, to podawajcie właśnie te :)
Pozdrawiamy! <3
ASK
Z perspektywy Bree.
Podobno jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada ciasno na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy i nie da się go stamtąd w żaden sposób wygonić.
Potem przychodzi szczęście, lekki wiatr. Mignie tylko na moment, ukaże się tylko po to, by uczynić życie jeszcze smutniejszym i okrutniejszym. By przenieść śnieg tylko kawałek dalej i uformować go w wielką zaspę.
Moim małym, okrutnym szczęściem była kuloodporna kamizelka, która, przewieszona przez oparcie krzesła w rogu pokoju, szczerzyła do mnie swe niewidzialne zęby i przypominała mi o tym, co przeszliśmy kilka godzin temu. Tak bardzo chciałam wymazać to z mojej pamięci.
Siedziałam w łóżku od piętnastu minut, usiłując zasnąć. Wojna zakończyła się krótko po północy, gdy Smoki zabrały swoje pozostałości i po prostu uciekli. Pozbawiliśmy ich połowy ludzi, jednak ciężko tu mówić o sukcesie, kiedy my również straciliśmy tylu doskonałych wojowników. I Franka. Franka, któremu można zarzucić bardzo wiele, ale również Franka, który spojrzał na mnie w ostatniej sekundzie swego życia. Miłość w jego oczach będzie nawiedzać mnie aż do samej śmierci.
Do Noela zerknęłam tylko na chwilę. On także przypominał mi o dzisiejszej nocy, a ja nie potrafiłam tego znieść. Leżał w łóżku przykryty kołdrą aż po sam nos, oddychał zdecydowanie zbyt szybko, krzywił się i rzucał na wszystkie strony. Nie mogłam oderwać się od wrażenia, że nie jest już tym samym przyjacielem, którym był jeszcze przed całą tą sytuacją. Wrażenie to było oczywiście błędne i całkowicie urojone przez moją wybujałą wyobraźnię, ale okropnie bałam się zmian.
Dodatkowo zza ściany na okrągło słyszałam płacz Allie King, który sprawiał, że ja również byłam bliska rozpadnięcia się na kawałki. Sęk w tym, że nie mogłam sobie na to pozwolić, bo układanka o imieniu Abra jest cholernie ciężka do poskładania.
Dlatego właśnie wpatrywałam się w czarną kamizelkę i powstrzymywałam łzy, usiłujące wydostać się z moich oczu. Wydawało mi się, że to najsensowniejsza opcja.
Drzwi otworzyły się, a do mojego pokoju wszedł Louis z miną tak bardzo dla niego charakterystyczną. Był zamyślony, lecz ciężko tutaj mówić o smutku. Zresztą, on bardzo rzadko okazywał swoje uczucia. Stanął na środku i, jak to zwykł robić, zaczął rozglądać się wkoło bez żadnego konkretnego celu, na którym chciałby zawiesić oko. Kiedy usłyszał, jak szeleszczę kołdrą, by się spod niej wydostać, uśmiechnął się sam do siebie swoim specyficznym krzywym uśmiechem.
Nie patrzył na mnie, nie zwracał na mnie żadnej uwagi, po prostu stał i błądził wzrokiem po ścianie.
- Mogę udawać, że jest mi przykro, jeżeli dzięki temu poczujesz się lepiej - rzucił w przestrzeń. W jego głosie słychać było wyraźne zmęczenie, ale także cień rozbawienia. Ani śladu smutku.
Na początku przed oczami stanął mi Frank i po raz kolejny czułam na sobie jego martwe spojrzenie, potem przypomniałam sobie, w jakim stanie jest teraz Styles i nie potrafiłam pojąć, dlaczego Tomlinsona właściwie nie obeszła śmierć przyjaciela. Zawsze wydawało mi się, że to właśnie on jest bardziej podatny na wstrząsy. Styles był twardym zawodnikiem, jednak to on zachował zimną krew.
- Zastanawiasz się, czemu nie płaczę? - zapytał, nadal nie odwracając się w moim kierunku. - Bo widzisz... Frank pożegnał się ze mną. Z Harrym nie zdążył.
- Jak to pożegnał się? - zdziwiłam się. - Wiedział, że dzisiaj umrze?
Louis zrobił kilka kroków w przód, po czym ponownie się cofnął, jakby brakowało mu pewnej stabilności.
- Nie mógł tego wiedzieć, Bree. Ale był na to przygotowany. Nie bał się - oznajmił. Ton, z jakim mówił, był pewny i niezachwiany. - I jeżeli ktokolwiek z nas miał umrzeć tej nocy, cóż, zmarła odpowiednia osoba.
- Jak możesz w ogóle mówić o tym z takim spokojem? - zirytowałam się. Nie podobało mi się to, że kompletnie go to nie obeszło. Nie interesuje mnie, czy Coffey był przygotowany na odejście, czy nie. On to on, a Louis to Louis.
- Życie to wielkie bagno i kto, jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć - przełknął ślinę tak głośno, że nawet ja usłyszałam. - Frank... Po prostu już się z niego wydostał. Rzucono mu patyk, który on złapał i dzięki temu wygrzebał się ze swojej kałuży.
Zapadła cisza, przerywana tylko tykaniem naściennego zegara, którego wskazówka coraz bardziej zbliżała się do piątki. I z niewiadomych przyczyn uznałam, że 4:58 to dobra godzina na rozmowy o śmierci. Louis usiadł po turecku na dywanie i przez ułamek sekundy mogłam zobaczyć jego przeszklone oczy. Nikt nie jest z kamienia, nie rozumiałam, dlaczego stara się oszukać samego siebie.
- To ja miałem siedzieć za kierownicą. Nie pozwolił mi na to. Dał mi kamizelkę i powiedział: "Stary, to twoja walka. Ja już przegrałem" - wydukał, a ja, choć nie widziałam jego twarzy, byłam pewna, że jest już bliski płaczu. - Kazał mi kogoś chronić, domyślasz się kogo?
- Allie - mruknęłam bez zastanowienia.
- Ciebie - oświadczył. Zdawał się całkowicie ignorować moje słowa. Chciał po prostu wyklepać swój monolog i sobie pójść.
- Dlaczego Frank Coffey mógłby chcieć mnie chronić? To niedorzeczne - wybełkotałam. - Nie potrzebuję eskorty.
- Tak uważasz? - spytał, choć oczywiście nie oczekiwał mojego potwierdzenia. - Znam Allie dłużej niż ty i uwierz mi, jest niesamowicie silną dziewczyną. Jej dołek zostanie zakopany znacznie szybciej niż twój. Jesteście do siebie bardzo podobne. Różnica tkwi w tym, że ona znalazła już swoją łopatę, swój powód do życia. Ty jeszcze nie.
- A ty? - zaciekawiłam się.
Trafiłam w jego słaby punkt. Podniósł się z miejsca i wszczął swój pochód. Tym razem jego kroki były bardziej nerwowe i znacznie wolniejsze.
- Opowiem ci coś - zręcznie zmienił temat. - Opowiem ci, jak poznałem pewną osobę. To było zupełnie przypadkowe spotkanie. Miałem szesnaście lat, stałem w cholernie długiej kolejce w sklepie razem z moją pięcioletnią siostrą. Był początek października, jak teraz. I, kiedy stanąłem przed kasą, okazało się, że mój portfel jest pusty. Za mną był Frank, a gdy zobaczył, że nie mam pieniędzy, od razu wyciągnął swoją ostatnią dychę z kieszeni, rzucił kasjerce na blat i wyszedł ze sklepu. Piwo, które chciał kupić, schował pod kurtką. Nikt inny go nie widział, tylko ja.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - zauważyłam.
- Jesteśmy bandą bezmyślnych lunatyków, Bree - oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy. Widząc mokre ślady na jego policzkach, zauważyłam, że, owszem, był kamieniem, ale bardzo kruchym. - Niby jesteśmy tacy do przodu, a jak przyjdzie co do czego, liżemy dupy wszystkim dookoła, byleby tylko wszystko dobrze się skończyło. Frank to jedyna osoba, jaką znam, która wyłamywała się z tego stereotypu. Był świnią, ale to właśnie leżało w jego naturze. Żył w zgodzie ze sobą. Pozostali ludzie byli tylko nic nie znaczącymi dodatkami, pionkami w jego grze. Ale nikogo nigdy nie skrzywdził.
- Zabił dziesiątki ludzi - przypomniałam mu.
- Dwieście czterdzieści siedem, jeżeli chcemy być drobiazgowi - strzelił. - Ale nie skrzywdził ich, oddał im przysługę. Prowadzili złe życie, Lennon, gorsze niż nasze.
- Nadal nie udzieliłeś odpowiedzi na moje pytanie - mruknęłam niezadowolona.
- Bo sama znasz odpowiedź - westchnął i wyszedł, zostawiając mnie samą w otoczeniu intensywnego zapachu jego perfum, które tak bardzo mnie fascynowały. Były jak wiadomość, którą chciał przekazać bez używania żadnego języka. Był w nich jakiś irracjonalny, zagadkowy element.
Nienawidziłam tego, jak tajemniczym człowiekiem był. Nie potrafił wyrazić się prostoliniowo i po prostu odpuścić tej całej zabawy w labirynt. Kręciło go to, że nikomu nigdy nie uda się go rozgryźć, że jest zagadką, której nie da się rozwiązać. Jego przeszłość ukryła się w nim zdecydowanie zbyt głęboko. Nie mógł tak po prostu jej wyciągnąć i zostawić za sobą. Zakorzeniła się w nim już na zawsze mocniej, niż w jakimkolwiek innym człowieku.
Czy znałam odpowiedź na pytanie, które mu zadałam? Oczywiście, że tak - miał rację. Ale potrzebowałam usłyszeć ją od niego, upewnić się.
Allie za ścianą nadal nie przestawała szlochać. Pamiętam, kiedy miałam osiem lat, zmarła moja przyjaciółka. Miała na imię Athena. Była uroczą brunetką o ciemnobrązowych, błyszczących oczach i wiecznie zaczerwienionym nosie. Potrącił ją samochód. Moja mama powiedziała mi wtedy, że, gdy umiera przyjaciel nie powinno się pozostawiać oczu suchych, ale nie wolno też zamieniać ich w ocean. "Łzy tak, płacz nie", mówiła.
Sęk w tym, że Athena była kotem, nie człowiekiem. A ja nie mogłam teraz tak po prostu pójść do pokoju Allie King i wydrzeć się na nią, by przestała ryczeć. Zmarł jej chłopak, którego rzekomo kochała. Wiem niewiele o miłości. Istnieje w moim życiu od zawsze, ale i tak nigdy nie mogę jej dostrzec. Wiem za to, że kiedy odchodzi ktoś, kogo się kocha, rozpada się wszystko.
Wygrzebałam się z łóżka i szczelnie otuliłam się swetrem, gdyż w domu panował ogromny chłód. Rozpoczynał się bowiem październik, temperatura na zewnątrz spadała z każdym dniem, a Janis zablokowała ogrzewanie, gdyż podobno Noel wydobrzeje szybciej w naturalnych warunkach. Cała masa bzdur, ale co ja tam wiem? Przecież nie jestem lekarzem.
Wyszłam z pokoju i delikatnie zapukałam do drzwi obok, jednak nie spodziewałam się zaproszenia, więc po prostu weszłam. Allie King siedziała skulona na podłodze w kącie i zanosiła się płaczem, ledwie łapiąc powietrze. Dookoła niej leżały porozrzucane chusteczki higieniczne, spod których nie było widać paneli.
Kucnęłam przy niej i delikatnie położyłam dłoń na jej ramieniu. Nie zareagowała, dlatego tylko usiadłam na sofie obok i wpatrywałam się w nią. Była piękna, musiałam jej to przyznać. Wcale nie dziwiłam się, dlaczego, spośród tylu dziewczyn na świecie, Frank wybrał właśnie ją. Z zewnątrz wyglądała jak pusta lala bez uczuć, jednak miała w sobie coś, co intrygowało. Miała przeszłość, która dawała do myślenia.
- Jak się czujesz? - spytałam nieśmiało, po czym automatycznie ugryzłam się w język.
Nie odpowiedziała, za co byłam jej wdzięczna, bo chyba zapadłabym się pod ziemię, gdyby jednak to zrobiła.
- Posłuchaj, Allie. Nie powiem ci: "Hej, nie płacz, uśmiechnij się, daj spokój". Płacz ile chcesz, pomyśl tylko, czy warto - oznajmiłam. Chciałam jeszcze dodać, że skoro już tak płacze, mogłaby robić to nieco ciszej, ale byłoby to zupełnie nie na miejscu.
Spojrzała na mnie przez łzy. Jej ramiona trzęsły się, a jej oczy były pełne czegoś, co przypominało smutek. Było jednak silniejsze od smutku.
- Kocham go, Bree - wydusiła, wycierając mokre policzki jedną z chusteczek.
- Wiem - szepnęłam.
- Kiedyś powiedziałam mu, że kocham go tak mocno, że mogłabym wziąć z nim ślub nawet jutro, w jeansach - obwieściła, mocno pociągnąwszy nosem. - Uśmiechnął się wtedy. Powiedział mi, że jutro odpada, bo jego jeansy są w praniu...
Uśmiechnęłam się blado, lecz ona skierowała spojrzenie w podłogę, a na jej policzkach zaczęły pojawiać się kolejne łzy. Płynęły szybko, mocząc wszystko, co stanęło im na drodze.
- On też cię bardzo kochał - oznajmiłam cicho. - Jestem pewna, że byłaś jego ostatnią myślą. Że to twoją twarz zobaczył, kiedy odchodził.
Skierowałam wzrok w dół, by odciągnąć od siebie tę wizję.
- Wiem, że mnie kochał - stwierdziła. - Ale problem w tym, że ja kocham do nadal. On już nie.
Nie odpowiedziałam.
- Mieliśmy wyjechać zaraz po tym wszystkim. Znaleźliśmy mały dom w Portland. Chcieliśmy się odizolować - mówiła z ogromnym uczuciem. - Teraz będę musiała wyjechać sama. Bree, ja... Jestem w ciąży.
Jej słowa uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Nie miałam pojęcia, czy powinnam jej współczuć, czy też może zacząć się cieszyć. Dziecko byłoby dla niej wielkim darem, gdyby tylko Frank żył. Uważam, że byliby idealnymi rodzicami, jakkolwiek irracjonalnie to nie zabrzmi. Ale teraz? Została ze wszystkim sama.
- Osoba, która siedzi w ciemności na podłodze i ryczy, nie może być matką - powiedziała.
- Myślisz nad aborcją? - spytałam.
- Nie - zaprzeczyła. - Tylko to dziecko mi po nim zostaje.
Podniosłam się z miejsca i usiadłam tuż obok niej. Przerzuciłam swoje ramię nad jej sylwetką i zamknęłam ją w ciasnym uścisku.
- Będziesz doskonałą matką, Allie.
Od Autorek:
Witajcie! Jak podoba się Wam rozdział? Mamy nadzieję, że jest okej i nie oceniacie go zbyt surowo :)
Co uważacie o tej całej, chorej sytuacji między Effie i Harrym? I o małych kroczkach Louisa i Bree? Obie te pary różnią się między sobą i to bardzo, ale łączą ich pewne wątki, które na pewno widzicie :)
Allie jest w ciąży... Co o tym uważacie? Jakieś sugestie? I w ogóle co sądzicie o rozdziale?
Prosimy o Wasze komentarze, ponieważ bez nich nie ma tego opowiadania. Piszemy dla Was i strasznie nam przykro, że większość z Was po prostu to olewa. Robimy coś nie tak, czy co?
W każdym razie dziękujemy za komentarze pod poprzednim rozdziałem i pytania na asku! Jesteście najlepsze <3
I prosimy o więcej pytań :D
Przepraszamy za błędy, bowiem rozdział nie był sprawdzany :)
PS Jeśli chcecie, aby Isabel odwiedziła Waszego bloga, to dajcie linki w komentarzu :) Tylko prośba - jeśli macie opowiadania, które mają stosunkowo mało rozdziałów, to podawajcie właśnie te :)
Pozdrawiamy! <3
ASK
Jest bardzo ciekawe! Szczerze mówiąc codziennie wchodzę na moje ulubione blogi ale tylko na ten co kilka godzin. Dziękuję wam za to! Czekam nn i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńkocham <3
OdpowiedzUsuńBardzo szkoda mi Allie ;-; A szczególnie przez tą ciążę :/ W tej sytuacji wojennej będzie im ciężko.
OdpowiedzUsuńEffie i Harry? Wydaje mi się, że Ef ma po prostu dwie twarze - zimnej suki i kobiety z uczuciami. Częściej po prostu zakłada maskę tej pierwszej. Chce pokazać jaka jest twarda, odporna na uczucia i emocje, ale tak się nie da. Harry jest dowodem na to że NIE DA SIĘ w takich sytuacjach ukrywać uczuć.
Bree i Louis. Oni zaś para idealna <3 Małymi kroczkami wszystko dochodzi do sedna. On jest taki kochany, wg wspiera ją, otwiera się na nią. Pasują do siebie ;)
Rozdział sam w sobie idealny - taki jaki powinien być. Troszkę akcji, bólu, romantyzmu i płaczu. Czyli to co zawsze ^^ THE BEST ♥♥♥ xx
Wow *.* Ef i Harry to skomplikowana sprawa xd A Lou i Bree jeszcze bardziej xs Nie wiem co moze sie dziac w kolejnych rozdzialach xd Ale to chyba dobrze, o to chodzi w ksizkach/filmach/fanficach itd. c; Czekam na kolejny rozdzial. Życze weny <3
OdpowiedzUsuńJak juz pisałam kiedyś, Harry i Effie to taki związek nie-związek, który czasem naprawdę ciężko jest zrozumieć. Choć w tym wtpadku trochę rozumiem Bates, bo w zasadzie to wcale łatwo nir jest dopuścić kogoś do siebie, a widocznie ona odtrąca Harry'ego, bo boi sie tego, co może sie stać, jjeśli poczuje coś więcej do niego. On chyba, delikatnie mówiąc już wpadł po uszy, jeżeli chodzi o Effie. Nie bez powodu chce być blisko niej. Najwidoczniej sie w niej serio zakochał. To urocze, ale z drugiej strony, szkoda mi go, bo Bates boi sie przyznać przed samą sobą, ze go potrzebuje. Podobnie jak Bree potrzebuje Louisa i też tego nie widzi albo nie chce widzi. Bardzo lubie ich rozmowy, bo niby są takie zwykle, a naprawdę można wyczuć w nich to coś, tę chemię. Tylko jedno mnie trochę niepokoi, mianowicie ten upór Bree, to, podobnie jak Effie, ze nie chce dopuścić do siebie kogoś z zewnątrz, komu na niej zależy. I choć bardzo bym chciała by w końcu miedzy nimi wydarzyło sie cos wielkiego, to boję sie, że może to zniszczyć ich relacje, która i tak nie jest już łatwa.
OdpowiedzUsuńFajnie, że Bree poszła do Allie. Może nie są przyjaciółkami czy coś, ale King tego potrzebowala. I na miejscu Lou, Harry'ego, Effie i Bree oddelegowałabym ją do tego Portland najszybciej jak to jest możliwe,, byle tylko Nie narazać jej i dziecka. Choć coś mi mówi, że sama sie na to nie zgodzi. Ale nadzieję warto mieć.
Przepraszam, że nie skomentowałam ostatnio, ale telefon mi swirowal, a laptop chodzi jakby chciał a nie mógł, a później zapomniałam. Wybaczcie! Wiedzcie, iż rozdziały czytam nawet jeśli zapominam komentować. Wyczekuje piątku, pozdrawiam i całuje xx
O kurwa...
OdpowiedzUsuńDlaczego?!
Dlaczego to musi być tak piękne, że aż doprowadza mnie do płaczu?
Powiem tylko tyle:
-Rozdział piękny
-Czekam na następny
-Napisz go jak najszybciej
Kocham <3
Super ;) Tyle emocji... Do następnego :p
OdpowiedzUsuńM.
Genialne <3
OdpowiedzUsuńczekam na następny ^^
http://run-away-with-me-zayn-malik-ff.blogspot.com/
Czekam na nexta <3 Świetne!
OdpowiedzUsuńw wolnej chwili zapraszam do siebie http://wind-onedirection-fanfiction.blogspot.com/
Rozdział super, chociaż bardzo smutny, czekam na nn
OdpowiedzUsuń