piątek, 26 września 2014

Rozdział Czternasty

Z perspektywy Effie.
  Czasami twój świat, twoje plany, marzenia i wszystko, co zbudowałeś nagle legnie w gruzach, a to wszystko tylko przez jedną chwilę, która zjawia się szybko i tak samo odchodzi. 
To co czułam, gdy widziałam Noela w płomieniach było jak pieprzone deja vu, ponieważ to samo działo się z moim ojcem. Oboje ledwo uszli z życiem, a to wszystko za sprawą ognia i pieprzonych Smoków. Kto im do cholery dał prawo tak panoszyć się po naszym mieście? Kto im pozwolił krzywdzić moich bliskich?! To nie mogło się powtórzyć znowu, dlatego postanowiłam zakończyć to jak najszybciej, gdyż nie miałam zamiaru po raz kolejny przeżywać tego samego. 
Straciliśmy Franka, chamskiego gnojka, który uważał się za pana świata, ale jednak też Franka, który był miłością życia Allie, przyjacielem Dangersów i jakby nie patrzeć także członkiem naszej grupy. Nie lubiłam go, to fakt, ale było mi przykro, że tak skończył. Może i mu się należało, ale mi także, więc dlaczego on zginął, a nie ja?
Dlaczego Bóg mnie chronił i nie pozwalał umrzeć? Czyżby moją karą było życie na tej skażonej ziemi? Jeśli tak, to dostałam beznadziejną karę. 
- Bates? 
Nie odpowiedziałam na jego cichy i trochę załamany głos, tylko po prostu siedziałam w kuchni pogrążonej w ciemności, wsłuchując się w jego głośne kroki, które były coraz bliżej mnie. Po chwili boczne światło zostało włączone, dając trochę światła, ale i tak nie na tyle dużo, aby oświetlić całe pomieszczenie. 
Harry przełknął głośno ślinę, widząc moją postać, siedzącą nonszalancko na krześle. Nie wyglądał za dobrze - miał roztrzepane włosy, czerwone policzki, worki pod oczami i wygniecione ubranie. 
Pomału pokonał odległość, która dzieliła go od stołu przy którym siedziałam, po czym zasiadł na przeciwko mnie, kładąc dłonie na kolanach.
- Nie wyglądasz najlepiej - rzekł.
- A jak mam wyglądać? Mam się cieszyć, że straciliśmy ludzi, a Noel prawie spłonął żywcem? Faktycznie, zaraz zatańczę na stole. 
- Płakałaś - stwierdził, ignorując moje niemiłe słowa. 
W myślach przeklęłam samą siebie za to, że nie doprowadziłam się do porządku. Nikt nie musiał wiedzieć, że cierpię, a te wydarzenia uderzają we mnie zdecydowanie za mocno. Jak mogłam tak łatwo dać się rozszyfrować? Talent aktorski też ode mnie odszedł?
- Nie musisz się tego wypierać.
- Przecież nie zaprzeczyłam - wywróciłam oczami. - Powiedz czego chcesz, a potem z łaski swojej odejdź.
- Myślałem, że może porozmawiamy, ale, jak widzę, chyba źle myślałem. 
- Czego ty ode mnie oczekujesz, Harry? - zmrużyłam oczy, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. 
- Myślałem, że po tym wszystkim, co się między nami stało w końcu zmienisz stosunek do mnie! Oczekiwałem tego, że coś zmieni się między nami! 
Powiedzenie, że był zły było niedopowiedzeniem, ponieważ był wściekły i zraniony. Tyle razy cierpieliśmy przez naszą chorą relację, ale to ta relacja nas ukształtowała. Nie wiedziałam czego ode mnie oczekiwał i z jednej strony nie chciałam wiedzieć, bo zbyt często o nim myślałam. Tak, przyznałam się, że Harry zajmował moje myśli tak często, że w pewnym momencie po prostu się do tego przyzwyczaiłam i właśnie dlatego nie chciałam pozwolić mu się jeszcze bardziej do mnie zbliżyć. Nie chciałam zostać zraniona. 
- Za dużo sobie wyobrażasz - powiedziałam w końcu, a moje słowa podziałały na niego jak wiadro zimnej wody, bowiem wstał nagle, po czym posyłając mi ostatnie wrogie spojrzenie, opuścił kuchnię. 
Nie chciałam go tak potraktować, ale musiałam. Wiedziałam, że cierpi tak samo mocno jak ja i nie tylko ze względu na nasze uczucia, ale także z powodu śmierci swojego przyjaciela. Harry stracił przyjaciela, a ja potraktowałam go jak śmiecia. 
To jak, Boże? Może jednak mnie zabijesz?
                                                                            *
Stałam pod drzwiami, które prowadziły do pokoju Noela. Chciałam go zobaczyć, a po drugie byłam mu to winna. W życiu nie sądziłam, że będę musiała go pocieszać, że będę musiała go zapewniać, że wszystko będzie z nim dobrze. To on był osobą, która robiła to dla innych. Pamiętam, że gdy przeżywałam rozłąkę z ojcem, to właśnie on trzymał mnie za rękę, gdy płakałam w nocy, albo tulił do snu. Noel był przyjacielem idealnym - zawsze był przy nas, gdy go potrzebowaliśmy, nigdy nie odmówił nam pomocy i co najważniejsze nie oczekiwał niczego w zamian. Teraz nadeszła pora, aby spłacić swój dług i teraz jemu okazać wsparcie. Nie chciałam być w jego skórze, ale jeśli byłaby taka możliwość, to przejęłabym od niego ten ból i traumę.
Zapukałam cicho do drzwi, a następnie weszłam do środka, jak zwykle nie czekając na pozwolenie. Taka już była moja natura - wchodziłam z brudnymi buciorami tam, gdzie chciałam.
Leżał na łóżku okryty kołdrą aż po brodę, co zapewne było zrobione specjalnie, bo nie chciał, aby ktoś oglądał jego ciało. Niestety, odniósł obrażenia, oczywiście nie aż tak poważne, ponieważ wszystko wskazywało na to, że niedługo powinien stanąć na nogi, lecz jednak przeszedł bardzo wiele. Okazało się, że zadano mu parę ciosów przed tym całym, cholernym stosem, a mianowicie miał rozcięte udo, siniaki na brzuchu i, jak powiedziała Janis, zbite żebra. Nie brzmiało to dobrze ani trochę.
- Cześć, kumplu - powiedziałam, siadając na skraju łóżku, a on otworzył pomału oczy.
- Hej, kumpelo - uśmiechnął się leniwie i nie wyglądał jak człowiek, który parę godzin temu przeżył piekło, tylko jak człowiek, który przed chwilą wstał.
- Jak się czujesz?
- Bajecznie - był bardziej optymistycznie nastawiony niż ja. - Niedługo będę gotowy do dalszego działania.
- Nie musisz się spieszyć - zapewniłam go. - Damy sobie radę, a po drugie w końcu się wyśpisz!
Niestety, mój kiepski żart wcale nie pomógł, tylko sprawił, że Noel zmarszczył brwi, po czym cmoknął z niezadowoleniem. Tak szczerze, to nie chciałam, aby dalej uczestniczył w tej walce, bo gdybym tylko mogło to zamknęłabym go i resztę moich najbliższych w piwnicy i wypuściła ich dopiero, gdy to wszystko się skończy.
- Effie, wszystko jest w porządku - rzekł, widząc moją zdenerwowaną minę.
- Nie jest, Noel - pokręciłam przecząco głową, zaciskając oczy, aby potem je szeroko otworzyć. - To co dzieje się w Doncaster to zbiorowa masakra. Oni zabijają naszych ludzi, mieszkańców, którzy są podlegli nam. To jest nasze imperium!
- Kiedyś to się skończy, a wtedy znowu odzyskamy swoje miasto i będzie tak jak kiedyś.
- To nie ty powinieneś mnie pocieszać! - warknęłam, będąc złą samą na siebie. - To ja powinnam wspierać Ciebie!

- Wspierasz mnie swoją obecnością tutaj - wyjął rękę spod kołdry, aby po chwili położyć ją obok mojej. Wzięłam to za jego niemą prośbę o trochę czułości, dlatego bez wahania ujęłam jego dłoń. Czułam szorstką skórę pod swoimi palcami, ale to mi nie przeszkadzało, bo, choć jego dłoń była szorstka, to za to serce było gorące i pełne miłości. I co najdziwniejsze była to miłość skierowana do mnie, do człowieka, który nie zasługiwał na jakąkolwiek miłość. Bowiem nie zasługiwałam na miłość moich przyjaciół czy ojca, byli dla mnie za dobrzy, ale byłam egoistką i nie mogłam od nich odejść. 
- Słyszałem, że Frank nie żyje. 
- Tak - przełknęłam głośno ślinę, aby pozbyć się guli, która uformowała się w moim gardle. - Dangersi przeżywają teraz chwilową depresję. 
- Nie lubiłem go, bo, wiesz, był idiotą, ale szkoda mi go. Cóż, nie ma wojny bez ofiar. W każdym razie przekaż im ode mnie kondolencje. 
- Oczywiście - uśmiechnęłam się delikatnie. - Janis powiedziała, że niedługo będziesz zdrowy jak ryba, ale do tej pory musisz się oszczędzać i dużo wypoczywać, dlatego nie wychodź z pokoju. Jeśli będziesz czegoś potrzebował to zawołaj, albo zrób coś widowiskowego, choć zapewne co chwilę i tak ktoś będzie do Ciebie zaglądał. 
- Wiesz co, Effie? - spytał, gdy w tym czasie ja wstawałam z łóżka, aby po chwili zmierzać w kierunku drzwi. - Mam nadzieję, że to ostatni raz, gdy będę kaleką, bo powiem Ci szczerze, że to chujowe. 
Zaśmiałam się szczerze, po czym wyszłam z pokoju uprzednio posyłając mu całusa, którego odwzajemnił z uśmiechem, choć to wcale nie było w jego stylu. Ta nad wyraz krótka rozmowa dodała mi trochę sił. Noel miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że mógł zmienić cały świat, albo przynajmniej ludzi, z którymi żył pod jednym dachem. 
Zeszłam na dół do salonu, w którym urzędowała przybita Bree. Za każdym razem, gdy widziałam ją w takim stanie moje serce pękało, a w głowie miałam nieprzyjemne myśli. Siedziała na fotelu, patrząc tępo w stolik, na którym leżała książka Wrena, jej ledwo działający telefon oraz, o dziwo, pełna puszka piwa. Miała podkrążone oczy, bladą cerę oraz wystające kości policzkowe. Nie przypominała tej Bree, którą była przed wojną. 
Usiadłam na kanapie, a ona obdarzyła mnie dziwnym spojrzeniem, z którego nic nie można było odczytać. Czasami była jak zamknięta księga do której pasował tylko jeden klucz, który został zgubiony wieki temu i nikt nie wie, gdzie się teraz podziewa. 
Wiedziałam, że czekała nas wszystkich poważna rozmowa o tym, co będzie dalej. Musieliśmy wziąć się w garść i ułożyć plan działania, ale na razie nie było to możliwe, zważywszy na śmierć Franka. Jedynymi osobami, które mogły cokolwiek obmyślać byli moi ludzie. 
- Musimy wywieźć Bruca i Janis z miasta - powiedziałam, bowiem ta myśl codziennie mnie nawiedzała. Nie mogliśmy pozwolić im umrzeć, chociaż oni musieli być bezpieczni. 
Bree westchnęła żałośnie, po czym przejechała dłońmi po twarzy, a potem po włosach, które zaczynały także tracić swój naturalny blask.
- Wiem - wydusiła z siebie w końcu. - Gdzie chcesz ich wywieźć?
- Nie wiem, ale w najbliższym czasie znajdę coś dla nich. Mamy dużo pieniędzy, także to nie może być jakaś rudera.
- Dobrze, trzeba też kupić więcej broni, zapłacić naszym ludziom należne im pieniądze i pochować zmarłych. 
- Ilu? - spytałam, bojąc się odpowiedzi.
- Naszych dziewięciu, Dangersów aż siedmiu. Razem szesnastu. 
Pokiwałam głową, nie wiedząc, co powiedzieć, ponieważ nie było nic, co mogłabym rzec. Żadne słowa nie mogły jakoś pomóc w tej sytuacji, bo cholera, szesnaście ofiar to jest tragedia! Nasi ludzie padali jak kaczki, jak na pierdolonym polowaniu. 
- Allie cały czas płacze - powiedziała cicho. - Travis, jako że najbardziej trzeźwo myśli z nich wszystkich, zajął się pogrzebem Franka, a Wren zajmuje się sprzątaniem wraz z Kevinem. 
- Cholera jasna - wymamrotałam, wyjmując paczkę papierosów, po czym włożyłam jednego szluga między wargi, uprzednio go podpalając. Nikotyno, daj mi te cholerne ukojenie, albo na Boga przysięgam, że się napiję i naćpam. 
- Chyba powinniśmy zmienić lokum, ten dom nie jest już bezpieczny. Z resztą może mamy gdzieś tu podsłuch?
- A co ty pieprzoną Allie King jesteś? - wywróciłam oczami, bowiem te same przypuszczenia miała wspomniana wcześniej blondynka. - To nasz dom, Bree. Spędziłyśmy w nim lata, dajże spokój!
Dziewczyna uniosła tylko dłonie ku górze, poddając się, bo wiedziała, że ze mną nie wygra, a po drugie Kevin, Noel i Wren także nie zgodzą się na wyprowadzkę. Nie miałam zamiaru uciekać ani ukrywać się, ponieważ ja byłam u siebie, to Smoki były intruzami. 
- Pojedziemy na wakacje jak to wszystko się skończy - rzekła całkiem poważnie. 
- Obiecuję Ci pieprzone Karaiby jeśli tylko chcesz. 
Bree zaśmiała się cicho, lecz po chwili umilkła, gdy obok nas przeszedł zdenerwowany Styles, który nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem, tylko po prostu wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Wymieniłam się z Abrą zdziwionymi spojrzeniami, ponieważ nigdy się tak nie zachowywał. 
Wybiegłam za nim, bo czułam, że coś było nie tak. Z resztą, co mogło być dobrze? Byliśmy na straconej pozycji, traciliśmy wszystko tak szybko, że nawet nie mieliśmy czasu, aby jakoś to zatrzymać. Nic nie szło po naszej myśli, a Bóg karał nas za zło, które wyrządziliśmy w całym naszym życiu. Mieliśmy to traktować jako karę boską, która miała nam pokazać dobrą drogę, albo unicestwić? Jak do tej pory żadne dobro nas nie dosięgnęło, lecz ból, który pomału nas zabijał. Szybka śmierć byłaby lepsza, mniej bolesna i nietragiczna.
- Harry! - krzyknęłam, gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, ale nie zatrzymał się, tylko wręcz biegiem poruszał się do przodu, jakby chciał ode mnie uciec.
Uparcie szłam za nim, gorączkowo rozglądając się dookoła, zważywszy na to, że za oknem panowała już ciemność, w której mogli czaić się nasi wrogowie, czekając tylko na odpowiedni moment, aby nas zaatakować. Czy popadałam już w paranoję?
- Harry, zatrzymaj się! - wciąż się nie poddawałam, bowiem musiałam w końcu zacząć przejmować się jego uczuciami. Chciałam chociaż raz okazać mu wsparcie i pokazać mu, że może na mnie liczyć. Pragnęłam, aby poczuł, że przez chwilę jestem jego przyjaciółką, która może mu pomóc to wszystko zrozumieć i miałam cichą nadzieję, że on także przez chwilę lub dwie będzie moim przyjacielem. Może razem udałoby się nam odszukać sens tego wszystkiego?
Przełknęłam głośno ślinę, gdy w końcu znaleźliśmy się w dzikim parku, który znajdował się tuż obok mojego domu, te miejsce było okropne, ponieważ nikt tu nie przychodził, a ogromne drzewa przysłaniały za dnia słońce, a w nocy księżyc odcinając odstęp światła do tego miejsca. Rozległe konary, stare, zarośnięte ławki i dzika trwa, która powiewała na wietrze - to było miejsce jak z horroru.
- Zaczekaj, proszę - stanęłam, łapiąc łapczywie powietrze. - Harry.
Na szczęście Styles w końcu się zatrzymał, lecz nie obrócił się do mnie, zachowywał się tak jakby nie chciał, abym zobaczyła jego twarz. Jego barki unosiły się i opadały, a dłonie zaciśnięte były w pięści. Denerwowałam się tym, ponieważ nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Podejść do niego i pocieszyć? Czy może dać mu czas na uspokojenie?
Moje dłonie pokryły się zimny potem, a nieprzyjemny dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie, sprawiając, że zadrżałam.
Czułam, że cokolwiek bym zrobiła, to i tak będzie to złe, dlatego działając pod wpływem impulsu ruszyłam w jego stronę, a po chwili znajdowałam się tuż obok niego, wzdychając do płuc zapach jego wody kolońskiej. Położyłam dłoń na jego ramieniu i zachłysnęłam się powietrzem, gdy zobaczyłam jego twarz, która była ledwo widoczna, lecz parę promieni księżyca oświetliło ją. Miał czerwone oczy oraz nos od płaczu i parę samotnych łez na policzkach. Pierwszy raz w życiu widziałam jak mężczyzna płacze, pierwszy raz widziałam smutek i rozpacz w oczach Harry'ego. Widziałam go w stanie słabości i zamiast satysfakcji poczułam cholerny smutek, bo wiedziałam, co czuł. Strata, moi mili boli najbardziej.
- Już go nie ma - wyszeptał, po czym przełknął głośno ślinę. - Był moim przyjacielem, wiesz?
Wiedziałam, ale tak naprawdę nigdy nie widziałam między nimi tej nici przyjaźni i miłości jaka była między mną, a Bree i chłopakami. Właściwie Frank był dziwny i jak widać jego przyjaźń z Harrym i resztą także, lecz nie wątpiłam, że byli jak bracia.
- Nie mogę uwierzyć, że odszedł - zaszlochał i w końcu na mnie spojrzał, a cały jego smutek przelał się na mnie, powodując, że moje serce stanęło przez grubą warstwę żalu, która je pokryła.
- Naprawdę mi przykro, Harry - tylko to mogłam powiedzieć, bo nie dało się pocieszyć ludzi, którzy kogoś stracili na zawsze. Trzeba było po prostu przy nich być, gdy oni szli ścieżką żałoby.
- Mogłem coś zrobić, mogłem go uratować.
- Nie! - powiedziałam stanowczo, kładąc dłonie na jego policzkach, ścierając przy tym jego łzy. - Nawet tak nie myśl, rozumiesz? Nie mogłeś nic zrobić, było już za późno! To był po prostu nieszczęśliwy wypadek.
- Zabiję ich! - krzyknął nagle, próbując się ode mnie odsunąć, ale na próżno były jego starania, gdyż nie miałam zamiaru pozwolić mu uciec. - Puść mnie, Bates!
Stałam tak długo aż w końcu się nie uspokoił, a jego klatka piersiowa opadała ciężko i się wznosiła. Taki jego wizerunek sprawiał mi ból, bowiem nie chciałam, aby cierpiał. Cała nienawiść jaką do niego czułam uciekła i wszystko, co złe mu życzyłam przestało mieć znaczenie, bo właśnie poznawałam innego Harry'ego. Ten mężczyzna był wrażliwy i tragicznie nieszczęśliwy, a ja chciałam być tylko osobą, która mu pomoże, poda dłoń, aby pomóc mu wstać.
- Zabijemy ich razem, Harry - szepnęłam, pocierając opuszkami kciuków jego poliki. - Pomścimy wszystkich i pokażemy, że to my jesteśmy lepsi. Obiecuję Ci, że wygramy tą wojnę.
To co potem się stało, działo się tak nagle, że sama byłam zdziwiona jego posunięciem - wpadł w moje ramiona, mocno mnie do siebie przytulając, jakby chciał mi pokazać, że nigdy mnie nie puści i że mi wierzył. Odwzajemniłam uścisk równie mocno i zachowałam zimną krew, gdy poczułam jego łzy na mojej szyi. To była chwila, która zapadła w mojej pamięci na bardzo długo. Uczucia, które wtedy mi towarzyszyły były sprzeczne i ciężko było je zrozumieć, ale wierzyłam, że w końcu wszystko się ułoży, a ja dojdę do ładu.
To była pierwsza i ostatnia chwila słabości Harry'ego. Już nigdy więcej nie płakał, nie przy mnie. I może właśnie dlatego byliśmy do siebie tacy podobni?
Bo przecież to, że nie ukazujemy smutku i żalu, to nie znaczy, że go nie przeżywamy. Niektórzy cierpią po cichu, ale taki ból jest najgorszy, bo jesteś wtedy samotni.

Z perspektywy Bree.

Podobno jest na świecie ta­ki rodzaj smut­ku, które­go nie można wy­razić łza­mi. Nie można go ni­komu wytłumaczyć. Nie mogąc przyb­rać żad­ne­go kształtu, osiada cias­no na dnie ser­ca jak śnieg pod­czas bez­wiet­rznej nocy i nie da się go stamtąd w żaden sposób wygonić.
Potem przychodzi szczęście, lekki wiatr. Mignie tylko na moment, ukaże się tylko po to, by uczynić życie jeszcze smutniejszym i okrutniejszym. By przenieść śnieg tylko kawałek dalej i uformować go w wielką zaspę.
Moim małym, okrutnym szczęściem była kuloodporna kamizelka, która, przewieszona przez oparcie krzesła w rogu pokoju, szczerzyła do mnie swe niewidzialne zęby i przypominała mi o tym, co przeszliśmy kilka godzin temu. Tak bardzo chciałam wymazać to z mojej pamięci.
Siedziałam w łóżku od piętnastu minut, usiłując zasnąć. Wojna zakończyła się krótko po północy, gdy Smoki zabrały swoje pozostałości i po prostu uciekli. Pozbawiliśmy ich połowy ludzi, jednak ciężko tu mówić o sukcesie, kiedy my również straciliśmy tylu doskonałych wojowników. I Franka. Franka, któremu można zarzucić bardzo wiele, ale również Franka, który spojrzał na mnie w ostatniej sekundzie swego życia. Miłość w jego oczach będzie nawiedzać mnie aż do samej śmierci.
Do Noela zerknęłam tylko na chwilę. On także przypominał mi o dzisiejszej nocy, a ja nie potrafiłam tego znieść. Leżał w łóżku przykryty kołdrą aż po sam nos, oddychał zdecydowanie zbyt szybko, krzywił się i rzucał na wszystkie strony. Nie mogłam oderwać się od wrażenia, że nie jest już tym samym przyjacielem, którym był jeszcze przed całą tą sytuacją. Wrażenie to było oczywiście błędne i całkowicie urojone przez moją wybujałą wyobraźnię, ale okropnie bałam się zmian.
Dodatkowo zza ściany na okrągło słyszałam płacz Allie King, który sprawiał, że ja również byłam bliska rozpadnięcia się na kawałki. Sęk w tym, że nie mogłam sobie na to pozwolić, bo układanka o imieniu Abra jest cholernie ciężka do poskładania.
Dlatego właśnie wpatrywałam się w czarną kamizelkę i powstrzymywałam łzy, usiłujące wydostać się z moich oczu. Wydawało mi się, że to najsensowniejsza opcja.
Drzwi otworzyły się, a do mojego pokoju wszedł Louis z miną tak bardzo dla niego charakterystyczną. Był zamyślony, lecz ciężko tutaj mówić o smutku. Zresztą, on bardzo rzadko okazywał swoje uczucia. Stanął na środku i, jak to zwykł robić, zaczął rozglądać się wkoło bez żadnego konkretnego celu, na którym chciałby zawiesić oko. Kiedy usłyszał, jak szeleszczę kołdrą, by się spod niej wydostać, uśmiechnął się sam do siebie swoim specyficznym krzywym uśmiechem.
Nie patrzył na mnie, nie zwracał na mnie żadnej uwagi, po prostu stał i błądził wzrokiem po ścianie.
- Mogę udawać, że jest mi przykro, jeżeli dzięki temu poczujesz się lepiej - rzucił w przestrzeń. W jego głosie słychać było wyraźne zmęczenie, ale także cień rozbawienia. Ani śladu smutku.
Na początku przed oczami stanął mi Frank i po raz kolejny czułam na sobie jego martwe spojrzenie, potem przypomniałam sobie, w jakim stanie jest teraz Styles i nie potrafiłam pojąć, dlaczego Tomlinsona właściwie nie obeszła śmierć przyjaciela. Zawsze wydawało mi się, że to właśnie on jest bardziej podatny na wstrząsy. Styles był twardym zawodnikiem, jednak to on zachował zimną krew.
- Zastanawiasz się, czemu nie płaczę? - zapytał, nadal nie odwracając się w moim kierunku. - Bo widzisz... Frank pożegnał się ze mną. Z Harrym nie zdążył.
- Jak to pożegnał się? - zdziwiłam się. - Wiedział, że dzisiaj umrze?
Louis zrobił kilka kroków w przód, po czym ponownie się cofnął, jakby brakowało mu pewnej stabilności.
- Nie mógł tego wiedzieć, Bree. Ale był na to przygotowany. Nie bał się - oznajmił. Ton, z jakim mówił, był pewny i niezachwiany. - I jeżeli ktokolwiek z nas miał umrzeć tej nocy, cóż, zmarła odpowiednia osoba.
- Jak możesz w ogóle mówić o tym z takim spokojem? - zirytowałam się. Nie podobało mi się to, że kompletnie go to nie obeszło. Nie interesuje mnie, czy Coffey był przygotowany na odejście, czy nie. On to on, a Louis to Louis.
- Życie to wielkie bagno i kto, jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć - przełknął ślinę tak głośno, że nawet ja usłyszałam. - Frank... Po prostu już się z niego wydostał. Rzucono mu patyk, który on złapał i dzięki temu wygrzebał się ze swojej kałuży.
Zapadła cisza, przerywana tylko tykaniem naściennego zegara, którego wskazówka coraz bardziej zbliżała się do piątki. I z niewiadomych przyczyn uznałam, że 4:58 to dobra godzina na rozmowy o śmierci. Louis usiadł po turecku na dywanie i przez ułamek sekundy mogłam zobaczyć jego przeszklone oczy. Nikt nie jest z kamienia, nie rozumiałam, dlaczego stara się oszukać samego siebie.
- To ja miałem siedzieć za kierownicą. Nie pozwolił mi na to. Dał mi kamizelkę i powiedział: "Stary, to twoja walka. Ja już przegrałem" - wydukał, a ja, choć nie widziałam jego twarzy, byłam pewna, że jest już bliski płaczu. - Kazał mi kogoś chronić, domyślasz się kogo?
- Allie - mruknęłam bez zastanowienia.
- Ciebie - oświadczył. Zdawał się całkowicie ignorować moje słowa. Chciał po prostu wyklepać swój monolog i sobie pójść.
- Dlaczego Frank Coffey mógłby chcieć mnie  chronić? To niedorzeczne - wybełkotałam. - Nie potrzebuję eskorty.
- Tak uważasz? - spytał, choć oczywiście nie oczekiwał mojego potwierdzenia. - Znam Allie dłużej niż ty i uwierz mi, jest niesamowicie silną dziewczyną. Jej dołek zostanie zakopany znacznie szybciej niż twój. Jesteście do siebie bardzo podobne. Różnica tkwi w tym, że ona znalazła już swoją łopatę, swój powód do życia. Ty jeszcze nie.
- A ty? - zaciekawiłam się.
Trafiłam w jego słaby punkt. Podniósł się z miejsca i wszczął swój pochód. Tym razem jego kroki były bardziej nerwowe i znacznie wolniejsze.
- Opowiem ci coś - zręcznie zmienił temat. - Opowiem ci, jak poznałem pewną osobę. To było zupełnie przypadkowe spotkanie. Miałem szesnaście lat, stałem w cholernie długiej kolejce w sklepie razem z moją pięcioletnią siostrą. Był początek października, jak teraz. I, kiedy stanąłem przed kasą, okazało się, że mój portfel jest pusty. Za mną był Frank, a gdy zobaczył, że nie mam pieniędzy, od razu wyciągnął swoją ostatnią dychę z kieszeni, rzucił kasjerce na blat i wyszedł ze sklepu. Piwo, które chciał kupić, schował pod kurtką. Nikt inny go nie widział, tylko ja.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - zauważyłam.
- Jesteśmy bandą bezmyślnych lunatyków, Bree - oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy. Widząc mokre ślady na jego policzkach, zauważyłam, że, owszem, był kamieniem, ale bardzo kruchym. - Niby jesteśmy tacy do przodu, a jak przyjdzie co do czego, liżemy dupy wszystkim dookoła, byleby tylko wszystko dobrze się skończyło. Frank to jedyna osoba, jaką znam, która wyłamywała się z tego stereotypu. Był świnią, ale to właśnie leżało w jego naturze. Żył w zgodzie ze sobą. Pozostali ludzie byli tylko nic nie znaczącymi dodatkami, pionkami w jego grze. Ale nikogo nigdy nie skrzywdził.
- Zabił dziesiątki ludzi - przypomniałam mu.
- Dwieście czterdzieści siedem, jeżeli chcemy być drobiazgowi - strzelił. - Ale nie skrzywdził ich, oddał im przysługę. Prowadzili złe życie, Lennon, gorsze niż nasze.
- Nadal nie udzieliłeś odpowiedzi na moje pytanie - mruknęłam niezadowolona.
- Bo sama znasz odpowiedź - westchnął i wyszedł, zostawiając mnie samą w otoczeniu intensywnego zapachu jego perfum, które tak bardzo mnie fascynowały. Były jak wiadomość, którą chciał przekazać bez używania żadnego języka. Był w nich jakiś irracjonalny, zagadkowy element.
Nienawidziłam tego, jak tajemniczym człowiekiem był. Nie potrafił wyrazić się prostoliniowo i po prostu odpuścić tej całej zabawy w labirynt. Kręciło go to, że nikomu nigdy nie uda się go rozgryźć, że jest zagadką, której nie da się rozwiązać. Jego przeszłość ukryła się w nim zdecydowanie zbyt głęboko. Nie mógł tak po prostu jej wyciągnąć i zostawić za sobą. Zakorzeniła się w nim już na zawsze mocniej, niż w jakimkolwiek innym człowieku.
Czy znałam odpowiedź na pytanie, które mu zadałam? Oczywiście, że tak - miał rację. Ale potrzebowałam usłyszeć ją od niego, upewnić się.
Allie za ścianą nadal nie przestawała szlochać. Pamiętam, kiedy miałam osiem lat, zmarła moja przyjaciółka. Miała na imię Athena. Była uroczą brunetką o ciemnobrązowych, błyszczących oczach i wiecznie zaczerwienionym nosie. Potrącił ją samochód. Moja mama powiedziała mi wtedy, że, gdy umiera przyjaciel nie powinno się pozostawiać oczu suchych, ale nie wolno też zamieniać ich w ocean. "Łzy tak, płacz nie", mówiła.
Sęk w tym, że Athena była kotem, nie człowiekiem. A ja nie mogłam teraz tak po prostu pójść do pokoju Allie King i wydrzeć się na nią, by przestała ryczeć. Zmarł jej chłopak, którego rzekomo kochała. Wiem niewiele o miłości. Istnieje w moim życiu od zawsze, ale i tak nigdy nie mogę jej dostrzec. Wiem za to, że kiedy odchodzi ktoś, kogo się kocha, rozpada się wszystko.
Wygrzebałam się z łóżka i szczelnie otuliłam się swetrem, gdyż w domu panował ogromny chłód. Rozpoczynał się bowiem październik, temperatura na zewnątrz spadała z każdym dniem, a Janis zablokowała ogrzewanie, gdyż podobno Noel wydobrzeje szybciej w naturalnych warunkach. Cała masa bzdur, ale co ja tam wiem? Przecież nie jestem lekarzem.
Wyszłam z pokoju i delikatnie zapukałam do drzwi obok, jednak nie spodziewałam się zaproszenia, więc po prostu weszłam. Allie King siedziała skulona na podłodze w kącie i zanosiła się płaczem, ledwie łapiąc powietrze. Dookoła niej leżały porozrzucane chusteczki higieniczne, spod których nie było widać paneli.

Kucnęłam przy niej i delikatnie położyłam dłoń na jej ramieniu. Nie zareagowała, dlatego tylko usiadłam na sofie obok i wpatrywałam się w nią. Była piękna, musiałam jej to przyznać. Wcale nie dziwiłam się, dlaczego, spośród tylu dziewczyn na świecie, Frank wybrał właśnie ją. Z zewnątrz wyglądała jak pusta lala bez uczuć, jednak miała w sobie coś, co intrygowało. Miała przeszłość, która dawała do myślenia.
- Jak się czujesz? - spytałam nieśmiało, po czym automatycznie ugryzłam się w język.
Nie odpowiedziała, za co byłam jej wdzięczna, bo chyba zapadłabym się pod ziemię, gdyby jednak to zrobiła.
- Posłuchaj, Allie. Nie powiem ci: "Hej, nie płacz, uśmiechnij się, daj spokój". Płacz ile chcesz, pomyśl tylko, czy warto - oznajmiłam. Chciałam jeszcze dodać, że skoro już tak płacze, mogłaby robić to nieco ciszej, ale byłoby to zupełnie nie na miejscu.
Spojrzała na mnie przez łzy. Jej ramiona trzęsły się, a jej oczy były pełne czegoś, co przypominało smutek. Było jednak silniejsze od smutku.
- Kocham go, Bree - wydusiła, wycierając mokre policzki jedną z chusteczek.
- Wiem - szepnęłam.
- Kiedyś powiedziałam mu, że kocham go tak mocno, że mogłabym wziąć z nim ślub nawet jutro, w jeansach - obwieściła, mocno pociągnąwszy nosem. - Uśmiechnął się wtedy. Powiedział mi, że jutro odpada, bo jego jeansy są w praniu...
Uśmiechnęłam się blado, lecz ona skierowała spojrzenie w podłogę, a na jej policzkach zaczęły pojawiać się kolejne łzy. Płynęły szybko, mocząc wszystko, co stanęło im na drodze.
- On też cię bardzo kochał - oznajmiłam cicho. - Jestem pewna, że byłaś jego ostatnią myślą. Że to twoją twarz zobaczył, kiedy odchodził.
Skierowałam wzrok w dół, by odciągnąć od siebie tę wizję.
- Wiem, że mnie kochał - stwierdziła. - Ale problem w tym, że ja kocham do nadal. On już nie.
Nie odpowiedziałam.
- Mieliśmy wyjechać zaraz po tym wszystkim. Znaleźliśmy mały dom w Portland. Chcieliśmy się odizolować - mówiła z ogromnym uczuciem. - Teraz będę musiała wyjechać sama. Bree, ja... Jestem w ciąży.
Jej słowa uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Nie miałam pojęcia, czy powinnam jej współczuć, czy też może zacząć się cieszyć. Dziecko byłoby dla niej wielkim darem, gdyby tylko Frank żył. Uważam, że byliby idealnymi rodzicami, jakkolwiek irracjonalnie to nie zabrzmi. Ale teraz? Została ze wszystkim sama.
- Osoba, która siedzi w ciemności na podłodze i ryczy, nie może być matką - powiedziała.
- Myślisz nad aborcją? - spytałam.
- Nie - zaprzeczyła. - Tylko to dziecko mi po nim zostaje.
Podniosłam się z miejsca i usiadłam tuż obok niej. Przerzuciłam swoje ramię nad jej sylwetką i zamknęłam ją w ciasnym uścisku.
- Będziesz doskonałą matką, Allie.

Od Autorek:
Witajcie! Jak podoba się Wam rozdział? Mamy nadzieję, że jest okej i nie oceniacie go zbyt surowo :)
Co uważacie o tej całej, chorej sytuacji między Effie i Harrym? I o małych kroczkach Louisa i Bree? Obie te pary różnią się między sobą i to bardzo, ale łączą ich pewne wątki, które na pewno widzicie :)
Allie jest w ciąży... Co o tym uważacie? Jakieś sugestie? I w ogóle co sądzicie o rozdziale?
Prosimy o Wasze komentarze, ponieważ bez nich nie ma tego opowiadania. Piszemy dla Was i strasznie nam przykro, że większość z Was po prostu to olewa. Robimy coś nie tak, czy co?
W każdym razie dziękujemy za komentarze pod poprzednim rozdziałem i pytania na asku! Jesteście najlepsze <3
I prosimy o więcej pytań :D
Przepraszamy za błędy, bowiem rozdział nie był sprawdzany :)
PS Jeśli chcecie, aby Isabel odwiedziła Waszego bloga, to dajcie linki w komentarzu :) Tylko prośba - jeśli macie opowiadania, które mają stosunkowo mało rozdziałów, to podawajcie właśnie te :)
Pozdrawiamy! <3
ASK 

piątek, 19 września 2014

Rozdział Trzynasty

Z perspektywy Effie.

Noel nie wrócił do domu na noc i nawet teraz, gdy zegar wskazywał godzinę dziesiątą trzydzieści sześć, go wciąż nie było. Zastanawiałam się, czy robi sobie z nas jakieś głupie żarty, ponieważ nie dawał znaków życia, nie odbierał telefonu i nikt go nie widział. Czy on naprawdę myślał, że my tylko wzruszymy ramionami i nie będziemy się przejmować jego zniknięciem? Jeśli miałabym być szczera to gówno interesowało mnie ciało Wendy w porównaniu do zniknięcia mojego przyjaciela. Jaka była różnica między Wendy, a Noelem? Noel wciąż żył, przynajmniej taką miałam nadzieję, ponieważ nie wiadomo, czy gdy wyjdziesz z tego domu, to przypadkiem nie zostaniesz zastrzelony tuż za rogiem. 
Na domiar złego mój tata właśnie opuścił szpital i przebywał w mojej kuchni, jedząc pomału owsiankę, którą zaserwował mu Wren. Nie zrozumcie mnie źle, bo naprawdę cieszyłam się, że Bruce w końcu opuścił szpital, ale nie chciałam, aby przebywał w moim domu, ponieważ to było dla niego niebezpieczne, nie chciałam szykować się na następny pogrzeb. 
- Cześć, Bruce. 
Do pomieszczenia weszła Bree, uśmiechając się miło do mojego taty, po czym delikatnie poklepała go po plecach. Lubiłam relację między nimi, ponieważ bardzo zależało mi na tym, aby mój tata i najlepsza przyjaciółka mieli dobre kontakty. 
- Witaj, Bree - rzekł mężczyzna, wcześniej połykając łapczywie zawartość łyżeczki. 
Opierając brodę na ręce, której zaś łokieć popierałam na stole, patrzyłam jak Abra płynnie porusza się po kuchni, przygotowując sobie kawę. Wciąż bolała mnie głowa po wczorajszej grze w warcaby, a Bree wcale mi nie pomagała, gdy trzaskała drzwiczkami szafek. Czasami zastanawiałam się czy ta kobieta ma dla mnie serce. 

Bree oparła się plecami o szafkę, na blacie której leżały przeróżne opakowania po płatkach, parę pustych puszek po piwie i proszek do pieczenia.
- Co u Ciebie? - spytał tata, wycierając brodę chusteczką, którą zawsze nosił w kieszeni przetartych, starych jeansów. 
- Dobrze, a u Ciebie? - odpowiedziała pospiesznie, a następnie przycisnęła do ust biały kubek z parującą cieczą. 
- Widzę, że coś jest nie tak, ale chyba nie chcę wiedzieć, co się stało - westchnął, a ja zaczęłam rozumieć po kim odziedziczyłam szósty zmysł. - Nie chcę znowu trafić do szpitala, zważywszy na to, że właśnie z niego wyszedłem. 
- Okropne jedzenie, co? - Bree nawet nie zaprzeczyła jego słowom, tylko mistrzowsko zmieniła temat. 
- Cholernie - przewrócił oczami. - Nigdy w życiu nie jadłem takiego paskudztwa, a uwierzcie mi, że Annabeth nie gotowała zbyt dobrze.
Zaśmiałam się wraz z Bree, gdy tata wspomniał o mojej mamie. To było dziwne, że potrafiliśmy o niej mówić jakby jej śmierć nie miała miejsca i ona wciąż tu była. Najgorsza była brutalna rzeczywistość, która krzyczała nam w twarz bolesną prawdę. 
- Zatrzymasz się u nas? - spytała po chwili, a tata spojrzał na nią zmieszany, jakby nie rozumiał jej pytania, ale po chwili skinął głową, a jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. - To świetnie, dostaniesz sypialnię obok Janis, dobrze?
- Pewnie, ale jak ona się trzyma? 
- Chujowo, Bruce - przemówił Styles, gdy tylko wszedł do pomieszczenia, sprawiając, że miałam ochotę zamordować go tuż obok kosza na śmieci. 
- Cześć, Harry - westchnął tata, ale posłał mu uśmiech, co bardzo mnie zdenerwowało. 
- Co powiesz na jakiś mecz dziś wieczorem? - zaproponował Harry. 
- Z wielką chęcią - wstał z krzesła, podpierając się o stół, aby dodać sobie sił. - Pokażesz mi pokój, Bree?
Dziewczyna skinęła ochoczo głową, po czym postawiwszy kubek na stole podeszła do mojego ojca i chwytając go pod rękę opuściła z nim kuchnię.
Zaciskając szczęki z całej siły przypatrywałam się Harry'emu, który beztrosko przeżuwał słone krakersy, które kupił dzisiaj rano Kevin, ponieważ słyszał od kogoś, że magicznie lecą kaca i byłam niemal pewna, że to mu się przyśniło. 
- Co Ci jest, Bates? - spytał, marszcząc brwi.
- Nic - mój głos był zimny jak lód, a spojrzenie surowe, takie na jakie sobie zasłużył.
- Pytam serio, dlaczego jesteś zła?
-No nie wiem, może dlatego, że mieszasz mojego ojca w sprawy, w których nie powinien brać udziału?! To nie jest jego życie, Harry! Nie może stać się mu krzywda po raz kolejny, rozumiesz?! 
- Oh, przestać - warknął, wywracając oczami. - Bruce od zawsze był w to zamieszany! Nie wiem czy zapomniałaś, ale twój ojciec był bokserem i na pewno nie był świętoszkiem. Jasne, może nie zabijał ludzi jak my, ale robił inne nielegalne rzeczy. A poza tym ma na sobie namiar, tylko dlatego, że jesteś jego córką i teraz stanowi idealną ofiarę, więc trzymanie go niewiedzy jest najgorszym posunięciem. 
- Nie życzę sobie abyś poruszał przy nim takie tematy, rozumiesz?! - nagle wstałam, sprawiając, że krzesło, na którym siedziałam zaczęło niebezpiecznie się chwiać, po czym z hukiem wylądowało na podłodze, a echo rozeszło się po całym domu. 
Poruszałam się z ogromną prędkością, wprawiając Stylesa w dezorientację, ponieważ nie wiedział czego może się po mnie spodziewać. Już miałam przejść obok niego, aby w końcu opuścić tą przeklętą kuchnię, która dzisiejszego dnia wysłuchała się zbyt dużo, gdy nagle chwycił mnie za ramię, przyciągając do siebie. 
- Nie zachowuj się tak - rzekł, patrząc prosto w moje oczy, jakby szukał w nich jakiegoś wytłumaczenia, którego nie było. 
- To, że przespaliśmy się parę razy nie znaczy, że możesz mnie pouczać do cholery! 
- Parę razy? - warknął, mocno zaciskając palce na mojej skórze, a ból rozszedł się po moich kończynach. 
- Słyszałeś - wyrwałam się z jego uścisku. - Skończyłam z Tobą.
Odeszłam jak najszybciej, ponieważ nie chciałam dalej się z nim kłócić. Słowa "Skończyłam z Tobą" nie miały brzmieć jak "Już Cię nie chcę", tylko "Nasza rozmowa dobiegła końca" i nie wiedziałam jak zrozumiał je Harry. Wybrał pierwszą, czy drugą opcję? Oczywiście nie będę kłamać i powiem, że miałam nadzieję iż wybrał tą drugą, bo mimo wszystko dobrze mi było z nim, choć wcale nie byliśmy razem, a tym bardziej nie łączyło nas żadne poważne uczucie. Z resztą chyba nie było tutaj mowy o żadnym uczuciu oprócz pożądania i nienawiści, a z doświadczenia mogę powiedzieć, że to niebezpieczna, ale najlepsza mieszanka uczuciowa jaką zna świat. 
- Gdzie idziesz? 
Na początku nie zareagowałam na pytanie Bree, gdyż byłam bardziej zajęta wiązaniem sznurówek moich zniszczonych glanów, które były zabrudzone błotem tu i ówdzie. 
- Effie - ponagliła mnie, a ja wyprostowałam się, podziwiając swoją pracę. 
- Nie można siedzieć bezczynnie, gdy Noel jest poza domem i nie wiadomo, co się z nim dzieje.
- W takim razie, co zamierzasz zrobić?
- Poszukam go. 
                                                                    *
Myślałam, albo raczej miałam nadzieję, że gdy tylko wyjdę z domu, to od razu go znajdę, gdzieś przy jakimś sklepie spożywczym, albo przy placu zabaw tuż obok starego przedszkola, które zostało zamknięte z powodu małej liczby dzieci, co było gówno prawdą, ponieważ dzieci było multum, ale miasto nie miało ochoty utrzymywać tego miejsca. 
W każdym razie nie znalazłam Noela i nic nie zapowiadało na to, że go znajdę. Nawet chmury były przeciwko mnie, ponieważ przybrały ciemny kolor i zwiastowały deszcz. 
Nigdy wcześniej nie widziałam tak opustoszałego miasta jak teraz. Niektóre domy zostały wystawione na sprzedaż, a ich właściciele uciekli z miasta, chcąc uciec od śmierci, która mogłaby ich spotkać za wcześnie.
- Effie, czekaj! 
Obróciłam się, słysząc zachrypnięty głos Lennon, by po chwili zauważyć jak biegnie w moją stronę, a jej długie włosy falują na wietrze. Parę sekund później stała już obok mnie, głośno sapiąc, gdy brała głębokie oddechy, a potem wypuszczała je ze świstem z ust. Musiała biec za mną już od dłuższego czasu i szczerze jej współczułam, bo nie oszukujmy się - Bree była beznadziejna z lekkoatletyki. 
- Chyba nie myślałaś, że sama pójdziesz go szukać, co? - wychrypiała, podpierając się na moim ramieniu  i wyglądała jakby miała zaraz upaść. 
- Właściwie to tak myślałam - zaśmiałam się cicho. - Albo raczej miałam nadzieję.
- W takim razie twoje plany szlag trafił - poruszyła energicznie prawą ręką zapewne po to, aby mi zademonstrować ten "szlag".
Szłyśmy obok siebie, a nasze ramiona ocierały się o siebie, gdy próbowałyśmy rozmawiać na luźne tematy, czyli na przykład o tyłku Nicki Minaj, albo piosence, którą słyszałyśmy dziś w radiu. Nie poruszałyśmy poważnych tematów, o których właściwie powinnyśmy rozmawiać, ponieważ wiedziałyśmy, że to sprawi, że nasz humor jeszcze bardziej się pogorszy. Lepiej udawać, że jest dobrze, może uda się nam oszukać same siebie?
- Co oni robią? - spytała Bree, a ja spojrzałam w kierunku na który pokazywała palcem. 

Zmarszczyłam brwi, widząc rodzinę, która wręcz w szalonym pośpiechu opuszczała swój dom, pakując najważniejsze rzeczy do starego mercedesa. Ojciec jako głowa rodziny wpychał rzeczy swojej żony do zapchanego bagażnika, a za to matula krzyczała na swoje małe dziecko, które najwidoczniej nie chciało opuszczać swojego domu, bowiem patrzyło na nie tęsknie. Tym dzieckiem okazała się być niska, pulchna dziewczynka, która przyciskając do piersi małego tygryska, próbowała sprzeciwić się wyrodnej matce. Ta sytuacja była niezwykle dziwna i chora, ponieważ ta rodzina opuszczała przepiękny dom, którego każdy mógł im pozazdrościć, i to w takim pośpiechu. Coś mi mówiło, że wyjeżdżają przez z nas, przez Smoków i przez "wojnę". Dopiero w tym momencie zrozumiałam jak wiele złych rzeczy zrobiłam, jak krzywdziłam ludzi i niszczyłam im życie. Zapewne niejednej takiej dziewczynce zabrałam brata, matkę, siostrę, albo ojca. Możliwe, że już wiele osób porzuciło swój cały majestat i uciekło stąd, aby się uratować. I to wszystko sprawiło, że zostałam potępiona już na zawsze.
Nagle wzrok dziewczynki skrzyżował się z moim i wyglądała na przerażoną moim widokiem jak i Bree. Po chwili jej matka idąc za jej śladem spojrzała na nas, a w jej oczach można było zauważyć przerażenie, śmiertelny strach, który mroził Ci krew w żyłach.
- Katie, idź do samochodu, proszę - rzekła cicho kobieta, ale nie na tyle cicho, abym nie mogła jej usłyszeć. 
W końcu niejaka Katie postanowiła posłuchać mamę i uciekła do ojca, który zdezorientowany spytał ją co się stało, a potem spojrzał na nas. 
Widziałam strach w oczach ludzi mnóstwo razy, ale ten strach, którym oni promieniowali był straszny i wręcz nie do wytrzymania. Byłam potworem. 
- Chodź stąd, Effie - westchnęła Bree, ciągnąc mnie za rękaw. - Nie marnujmy czasu.
To co się potem działo pamiętam jak przez mgłę - chodziłyśmy do późnego wieczora uliczkami Doncaster, dopiero teraz zauważając jak bardzo te miasto się zmieniło. Sklep z pamiątkami, który mieścił się tuż obok piekarni został zdemolowany i domyślałam się przez kogo. Coś mnie ukuło w serce, gdy widziałam zbite szyby czy zepsute szyby. Pierwszy raz w życiu poczułam pustkę związaną z tym miastem, w końcu zaczynałam rozumieć, że nie walczyłam o władzę, ale o te miasto, o ludzi, którzy w nim żyją. W pewnym momencie przestało mieć dla mnie znaczenie to kto zasiądzie na tronie i to było najgorsze, bo byłam podłym człowiekiem, który łaknął władzy jak chleba.
Straciłyśmy wiarę w to, że uda się nam znaleźć Noela, po prostu przepadł i słuch o nim zaginął. Martwiłyśmy się o niego, bo był nie tylko członkiem naszej grupy, ale i przyjacielem, za którego byłyśmy gotowe oddać życie. 
Dlatego też, gdy na niebo ściemniło i pojawiły się na nim świecące punkciki, miałyśmy ochotę usiąść i zacząć płakać. Gdzie był Noel?
Desperacko rozejrzałam się dookoła, ale jedyne co zauważyłam, to wysoką postać, która w szybkim tempie się do nas zbliżała. Moim pierwszym odruchem było sprawdzenie, czy mam broń, ale potem, gdy rozpoznałam Wrena od razu się uspokoiłam. 
- Co ty tu robisz? - spytałam, szukając w kieszeniach paczki papierosów, ale wszystko wskazywało na to, że ich nie miałam.
- Bree do mnie napisała - rzekł, a dziewczyna westchnęła zrezygnowana i popukała się w czoło, dając mu do zrozumienia, że jest totalnym idiotą. - Zbierajmy się do domu. Noel wróci, dajmy mu czas.
- Jasne - warknęłam, idąc na przód, a oni ruszyli za mną. - Może on już nie żyje, a ty mówisz mi tu o pieprzonym czasie.
- Nawet tak nie myśl - chwycił mnie za ramię, ale wyszarpałam się z jego uścisku, wciąż idąc przed siebie. - Nie możemy zakładać najgorszego, Effie!
- Właściwie to nie jest najgorsze, bo prawdopodobnie nikt jeszcze nie zaszył mu ust i nie postawił jak figurkę przed naszym domem!
- Słuchajcie, poszukajmy jeszcze chwilę i jeżeli faktycznie niczego nie znajdziemy, to wrócimy do domu - zaproponowała Bree, patrząc na nas z nadzieją. Nie chciała, abyśmy się kłócili. 
Ani ja ani Wren nie odpowiedzieliśmy na jej słowa, tylko szliśmy w śmiertelnej ciszy, szukając jakichś poszlak. 
Schowałam dłonie do kieszeni kurtki, gdy zawiał zimny wiatr, a konary drzew poruszyły się pod jego wpływem. Prawie dochodziliśmy do ogromnego rynku, na którym zawsze były różne parady, występowały szkoły, albo w sobotę można było kupić różne produkty od sprzedawców, którzy przyjeżdżali nawet z Londynu.

Zamówiłam i skamieniałam, gdy w końcu weszliśmy na teren rynku, a na jego środku stał prawdziwy stos drewna i ogromna bela, do której przywiązany był jakiś człowiek. Stos palił się dosięgając prawie nieszczęśliwca, który musiał już zemdleć lub być nieżywym, gdyż w ogóle się nie poruszał. To wyglądało jak palenie czarownic na stosie, ale to nie była cholerna czarownica, tylko prawdziwy człowiek. 
I wręcz moje serce stanęło, a łzy pojawiły się w oczach, gdy zorientowałam się kim był ten człowiek. 
Nasz Noel.
To był Noel Keene.

Z perspektywy Bree.
Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Od razu zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zatoczyłam się do tyłu i wpadłam na Wrena, który mocno mnie przytrzymał, dzięki czemu nie upadłam. Fizycznie nie upadłam. Bo moja psychika znajdowała się w najgłębszym dołku bez możliwości wyjścia.
Przez chwilę staliśmy oszołomieni patrząc na pomarańczowe płomienie, które rosły w zastraszającym tempie. Minęło zaledwie kilka sekund, ale czułam, jakbym całą wieczność obserwowała postępy ognia, palącego mojego przyjaciela. Jakby moje życie składało się tylko z tego.
- Myślicie, że on...? - zapytała Effie, głośno przełykając ślinę.
- Nie! - wrzasnęłam, bijąc w tors Parrish'a. Chłopak przyjmował każde uderzenie ze stoickim spokojem.
Wszystko między nami działo się niesamowicie szybko, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że tam, po "drugiej stronie", sprawy obierają dokładnie to samo tempo. Nie mogliśmy czekać, nie mogliśmy pozwolić Noelowi umrzeć.
- Wren, dzwoń po pomoc - zażądałam stanowczym tonem. Łzy nadal ciurkiem sączyły się z moich oczu, jednak musiałam zachować racjonalne myślenie. - Effie, idziemy.
Parrish pospiesznie wyklepał szereg cyfr na swoim telefonie komórkowym i oddalił się kawałek, by móc przeprowadzić rozmowę. Bates stała oszołomiona wpatrując się w twarz cierpiącego przyjaciela. W kierunku, w którym ja nie mogłam zerknąć. Wyjęłam broń z kieszeni i potrząsnęłam ramieniem Effie, by trochę ją otrzeźwić. Potrzebowałam jej. Noel jej potrzebował.
W jej oczach momentalnie pojawił się gniew, a żądza zemsty wręcz z niej kipiała. Jej mięśnie spięły się i stała się silniejsza niż zwykle, o ile w ogóle jest to możliwe.
- Już jadą - oznajmił Wren. - Musimy na nich poczekać. Sami nie damy sobie rady z nimi wszystkimi.
- Ale, kurwa, musimy! - krzyknęłam. Jak mogłam stać i czekać, kiedy Noelowi działy się tak okropne rzeczy? Wyobraziłam sobie jego ból, który powoli rozrywał mnie od wewnątrz.
- Nie możemy - mruknął.
- Jak ty możesz być tak spokojny?! To twój jebany przyjaciel! - huknęłam. - Płonie na stosie jak pierdolona czarownica! Wren, cholera jasna! To jest Noel! Kojarzysz?! Twój najlepszy przyjaciel od dzieciństwa!
- Wiem o tym! - wydarł się. - Nie chcę stracić też was, rozumiesz to?!
- Jeszcze go nie straciliśmy! - Effie włączyła się do naszej burzliwej wymiany zdań. - Pomachał mi! Przysięgam!
- Idziemy! - wrzasnęłam, przystawiając  lufę do czoła przyjaciela. - Choćbym miała cię tam martwego zaciągnąć!
- Strzelaj - uniósł ręce do góry. - Śmiało.
Kiedy spojrzałam w jego oczy, poczułam ogromny wstyd. Nie potrafiłabym zastrzelić mojego najlepszego przyjaciela i nie wiem, jak coś takiego mogło przyjść mi do głowy. Byłam bestią.
- Przepraszam - wyszeptałam słabo, odczepiając broń od jego skroni. - Przepraszam.
Kiwnął głową, uśmiechając się blado. Usłyszeliśmy samochód, zatrzymujący się obok nas i skierowaliśmy wzrok w tamtym kierunku. Stał przed nami sporej wielkości wóz terenowy, z którego wyskoczyło około dwudziestu pięciu mężczyzn z Travisem i Kevinem na czele.
- Reszta dojedzie za pół minuty - oznajmił. - Będzie wielkie wejście.
Zorganizowaliśmy podgrupy, uformowaliśmy się w zwarte szyki i ruszyliśmy, by walczyć. Byłam przerażona, ledwo utrzymywałam się na nogach, pistolet wyślizgiwał mi się z rąk. Działaliśmy błyskawicznie. Staraliśmy się zachować ciszę, choć prawdopodobnie i tak zostalibyśmy zagłuszeni przez okrzyki i owacje docierające do nas z dziedzińca. Ci ludzie byli pojebani! Biegliśmy, potykając się o własne nogi. Życie naszego przyjaciela było w naszych rękach. Nigdy nie zależało mi na nikim tak, jak na nim w tej chwili. Bez zastanowienia poświęciłabym siebie, aby móc go ocalić i oszczędzić mu cierpienia.
Wkroczenie przez główną bramę placu i zaatakowanie rozwrzeszczanej grupy zdezorientowanych ludzi od tyłu było zadaniem mojej drużyny, do której należało sześciu chłopaków, pierwotnie należących do Dangersów oraz Augusta Jakiegośtam, wysokiego, niesamowicie umięśnionego dwudziestolatka, który miał naprawdę chujową orientację w terenie i co chwilę obracał się wokół własnej osi. Do naszego gangu zaciągnięty został przez Kevina, który od samego początku zaciekle o niego walczył. Prawdopodobnie dlatego, że pił z nim kiedyś wódkę. 
- Kurwa, jak nie przestaniesz się kręcić, to oberwiesz kulkę! - wrzasnęłam. Nie potrafiłam utrzymać moich nerwów na wodzy. Całe moje wnętrze zamieniło się w ocean, którego fale rozchodziły się na zewnątrz i dewastowały wszystko wokół. Nie było jednak czasu na przeprosiny. Zresztą nie miałam za co go przepraszać, zachowywał się jak ostatnia ofiara.
Z wysiłkiem łapałam powietrze w płuca, a każdy kolejny krok był dla mnie mordęgą. Nigdy tak nie reagowałam na wysiłek, ale od ostatniej dużej akcji sporo się zmieniło. To, co wydarzyło się na pogrzebie nie miało kompletnie żadnego znaczenia w porównaniu do tego, co teraz mieliśmy przed sobą. Wtedy chodziło tylko o martwe ciało szesnastoletniej dziewczyny, która tak naprawdę nigdy nie była dla mnie nikim ważnym. Teraz miałam walczyć o mojego przyjaciela i miałam nadzieję, że walka ta nie zamieni się w połowie z walki o niego w walkę za niego.
Pomachał do Effie.
Byłam przekonana, że mówiła prawdę i nic jej się nie przewidziało. Była zbyt czujna, zbyt bystra, zbyt przerażona.
Usilnie starałam się nie patrzeć w stronę stosu. Nie chciałam oglądać jego twarzy, tudzież tego, co z niej pozostało. Był pięknym człowiekiem, nie tylko na zewnątrz.
"Jest pięknym człowiekiem", poprawiłam się w myślach.
Zwiększyłam tempo, widząc grupę Kevina, która już prawie dotarła do celu. Zaplanowaliśmy, że rozpoczniemy atak wszyscy razem, by zamydlić oczy Smokom i możliwie maksymalnie opóźnić ich reakcję.
August Jakiśtam potknął się o niezawiązane sznurówki swoich stylowych butów i uderzył mnie w plecy, przez co niemalże upadłam. Nie podniosłam na niego głosu, choć bardzo mnie korciło.
Przyłapałam się na tym, że od jakiegoś czasu usiłowałam przypomnieć sobie jego nazwisko.
Cooper.
August Cooper.
Został skrzywdzony przez rodziców prawie tak samo mocno, jak Garry Barra, jednak prawie robi kolosalną różnicę.
Nagle zdałam sobie sprawę, że całe moje życie jest plątaniną jednych, wielkich "PRAWIE", pisanych przez duże pe, er, a, wu, i oraz e, co było niesamowicie smutnym, ale jakże autentycznym faktem. Prawie nie urodziłam się jako dziewczynka, prawie nie złamałam nogi w trakcie upadku z roweru w wieku pięciu lat, prawie nie spaliłam kuchni, gotując kolację dla rodziców z okazji trzynastej (i ostatniej) rocznicy ślubu, prawie nie trafiłam do Doncaster i prawie nie poznałam moich przyjaciół. Prawie nie zabiłam pierwszej osoby w moim życiu. A jednak wszystko to się wydarzyło.
Zajęliśmy miejsca za pękatym budynkiem, który swego czasu stanowił miejsce obrad samorządu miejskiego, jednak z czasem członkowie tego samorządu zaczęli opuszczać swoje posady i całe przedsięwzięcie legło w gruzach. I dobrze, nie potrzebowaliśmy żadnych przeszkód w kierowaniu naszą betonową dżunglą.
- Drużyna Effie jest już na stanowisku. Kevina i Travisa również - powiedział niski, szczupły mężczyzna w dość komicznie wyglądających goglach rentgenowskich. Nigdy nie przyjęłabym go do drużyny na miejscu Dangersów, ale Travis za niego ręczył. Prawdopodobnie z tych samych powodów, z których Kevin ręczył za Coopera. Spojrzał na zegarek, dodając - Louis i Harry też na pewno już dojechali. Czekają na odpowiedni moment.
Uniosłam wzrok do góry. Niebo było granatowe, w niektórych miejscach rozświetlone przez pojedyncze, nieśmiało migające gwiazdy. Jedna z nich świeciła najmocniej- Noel Keene nabity na pal. Jego oczy były solidnie zaciśnięte, a na jego twarzy malował się wyraźny ból, ale coś wewnątrz mnie podpowiadało mi, że żyje. Przez chwilę pomyślałam nawet, że jest cały i zdrowy, ale, zważając na okoliczności, odrzuciłam od siebie tę myśl szybciej, niż ją przyjęłam.
- Czekajmy na sygnał - rzekł chłopak.
- Na jaki sygnał? - zapytałam. Nienawidziłam być niedoinformowana. Tym bardziej w sprawach mojego gangu, który, do jasnej cholery, był mój!

Mężczyzna otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz jego słowa zostały zagłuszone przez przeraźliwie głośny ryk strażackiej syreny. Na plac z ogromną prędkością wtoczył się olbrzymi wóz w jaskrawoczerwonym. Wjechał w tłum, nie zważając na nic. Przysięgam, że słyszałam szczęk kości ludzi miażdżonych pod kołami. Za kierownicą siedział Frank, choć to właśnie on był najmniej kompetentnym uczestnikiem ruchu drogowego, co, akurat w tej sytuacji, bardzo się przydało. Na dachu stali Louis i Harry odziani w specjalistyczne kamizelki kuloodporne i szczerzyli swe zęby w triumfalnych uśmiechach, choć jeszcze niczego nie wygrali. Z węża trzymanego przez Tomlinsona zaczęła wydostawać się woda, którą usiłował ugasić płonący stos.
To było ostatnie dwadzieścia minut życia dla jednego z nas.
Zerwałam się z miejsca i zaczęłam biec przed siebie, a za mną podążała moja grupa. Przed oczami zrobiło mi się całkowicie ciemno, ale udawałam, że znam trasę na pamięć i prułam na ślepo, strzelając, gdzie popadnie. Moje ręce były moimi oczami, a pistolet moim mózgiem. Usłyszałam rozdzierający krzyk tuż za moimi plecami, więc odwróciłam się, by zobaczyć, co się stało. Ciało Augusta Coopera leżało bezwładnie w kałuży gęstej krwi, sączącej się w zastraszającym tempie z jego tętnicy szyjnej. Smoki były uzbrojone.
Schyliłam się, unikając pocisku, który z niesamowitą siłą przecinał powietrze, by zaraz potem roztrzaskać szybę w jednym z okien starego, zamalowanego bladoróżową farbą budynku. Pospiesznie wycelowałam broń w stronę atakującego, który upadł na ziemię, chwytając się za serce. Świetna celność, Abro.
Cała moja drużyna, a raczej to, co jeszcze z niej pozostało, rozbiegła się po dziedzińcu. Wszędzie latały naboje i czułam się jak w jakiejś pierdolonej grze, w której nie da się wyjść na wyższy poziom, póki nie polegnie się w tym najprostszym. Jeżeli zwycięstwo ma kosztować mnie życie, chyba wolę odpaść w przedbiegach.
Kątem oka dostrzegłam, jak Louis zeskakuje z wozu, uprzednio wręczając Harry'emu wąż strażacki do ręki, w której akurat nie trzymał pistoletu. Mężczyzna początkowo miał drobne problemy z utrzymaniem go pod odpowiednim kątem, jednak szybko udało mu się z nimi uporać. Niestety, ogień nie chciał ustępować i coraz prędzej piął się w górę, chcąc zniszczyć ciało Noela.
Tomlinson zniknął za drzwiami jednej z kamienic, a ja nie miałam zielonego pojęcia, do czego zmierza. Mimo wszystko ufałam mu. Był bezbłędnym taktykiem i wierzyłam, że również tym razem wszystko dokładnie zaplanował.
Któremuś z nas pozostało już tylko piętnaście minut życia.
- Bree, za tobą! - krzyknął ktoś, a ja pospiesznie obróciłam się i wystrzeliłam kulę w kierunku ciemnowłosego chłopaka, który nie zdążył się przed nią uchylić i zatoczył się, wpadając na masywne drzwi brzydkiego, wysokiego bloku.
Dziwiłam się, jak sprawnie udaje się Harry'emu unikać wszystkich wymierzanych w niego strzałów. Ludzie, napierający na niego w jednym momencie, w drugim stawali się jego ofiarami. Zazdrościłam mu sprytu i zwinności.
Louis pojawił się w oknie kamienicy, w którą się zapuścił, a jego kierunku poleciało kilka kul. W porę jednak kucnął, dzięki czemu żadna w niego nie trafiła. Chwilę później dostrzegłam jego postać na dachu budynku.
Ogień, próbujący strawić Noela, został pokonany i niemalże całkowicie dogaszony, a chłopak powoli odzyskiwał przytomność. Moja radość, kiedy zobaczyłam, że przeżył, była nie do opisania. Trwała jednak niedługo, ponieważ jeden z pocisków, który wyleciał z lufy napakowanego Kanadyjczyka, prawie roztrzaskał mi czaszkę. Wygięłam się pod dziwnym kątem, unikając śmierci o kilka milimetrów.
Ponownie zerknęłam w stronę dachu budynku, gdzie stał Tomlinson. Balansował pomiędzy ładunkami, nie pozwalając żadnemu nawet na lekkie draśnięcie. Naprawdę mi imponował. Podszedł do krawędzi i wyciągnął ręce w stronę półprzytomnego Keen'a, jednak był odrobinę za daleko, przez co nie mógł go dosięgnąć, choć był już maksymalnie bliski upadku.
Styles ześliznął się z dachu, uprzednio wylewając całkiem sporą ilość wody na twarz jakiejś dziewczyny, powodując tym samym jej zgon spowodowany zalaniem płuc. Nigdy nie widziałam, by ktoś robił się blady tak szybko.
Frank nadal siedział za kierownicą i próbował wydostać się z centrum bitwy, jednak utrudniały mu to martwe ciała, walające się wszędzie, gdzie popadnie.
Louis finalnie dostał się do Noela i w jakiś sposób udało mu się odplątać liczne węzły na linach, którymi przywiązano go do słupa. Przeciągnął go przez cały dach i zniósł na dół, po czym załadował go do niewielkiej furgonetki, którą prowadził młody Freeman. W jego oczach dostrzegłam przerażenie. Pierwszy raz był świadkiem prawdziwej wojny gangów i widać było, jak bardzo chce się pozbyć tego obrazu. Wydaje mi się wręcz, że nie był świadom, jak poważna jest cała sytuacja.
Kres życia dla jednego z nas zbliżał się nieubłaganie, robiąc coraz większe kroki.
Travis przebiegł mi przed oczami, oddając kilka strzałów w przeciągu dziesięciu sekund. Wszystkie okazały się celne, przez co uśmiercił około cztery osoby.
Okropnie bałam się o moich przyjaciół, bowiem nigdzie nie mogłam ich dostrzec. W mojej głowie rodziły się najczarniejsze scenariusze, a, co gorsza, wszystkie miały prawo się sprawdzić.
U mojego boku pojawił się Tomlinson z lekko krwawiącym policzkiem i rękami całymi w bordowej cieczy.
- Zabiłem nijakiego Ralpha na schodach, po czym sam wyjebałem się na tych samych schodach - oznajmił, zdejmując kamizelkę i podając ją mnie. - Zakładaj.
Nie musiał powtarzać mi drugi raz, gdyż odzienie prędko pojawiło się na moim ciele. Gdybym nie stanowiła właśnie celu odstrzału dla około dwudziestu osób, zapewne bym się wzruszyła.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu Effie, jednak nigdzie jej nie zauważyłam, co bardzo mnie zaniepokoiło. Wiedziałam, że na polu bitwy radzi sobie doskonale, lecz tym razem nie mogliśmy ufać swoim umiejętnościom tak, jak zwykle. Nawet one potrafiły zawodzić.
W pewnym momencie przestałam nawet słyszeć strzały. Wydawało mi się, ze znajduję się po środku czegoś, czego tak naprawdę nie ma. Po środku nicości. Ludzie wokół mnie padali, jak lalki, którym ktoś poodcinał sznurki, a mnie zrobiło się głupio, że nie padam wraz z nimi.
- Schyl się! - krzyknął Louis, a ja pospiesznie wykonałam jego polecenie, dzięki czemu mógł z zaskoczenia zaserwować kulkę w brzuch mężczyźnie w niemęskim blondzie.
Wymiana amunicji trwała w najlepsze, a na ziemi zrobiło się tak gęsto od krwi, że ciężko się chodziło. Ludzie, biegnąc, potykali się o martwe ciała swoich,  przyjaciół, jednak nikt nie mógł płakać. Czas na płacz będzie bowiem dany jedynie tym, którzy wyjdą cało z tej potyczki, a coś podpowiadało mi, że takich osób będzie niewiele.
Rozległ się wyjątkowo głośny strzał, strzał znacznie głośniejszy niż wszystkie pozostałe, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Na początku zranił tylko moje uszy, lecz wkrótce także moje oczy. I z jakiegoś powodu również moje serce.
Obróciłam się i odruchowo spojrzałam w stronę wozu strażackiego. Przez całe moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Cała przednia szyba leżała w kawałkach pośród zwłok.
Frank Coffey posłał mi swoje ostatnie spojrzenie z fotela kierowcy. Było pełne miłości. Mówiło "Allie".

Od Autorek: 
Cześć, co u Was słychać? Już drugi tydzień szkoły... Cholera, to jest jakiś joke! :o
Od razu informujemy, że rozdział może zawierać błędy, bo niestety, ale go nie sprawdziłyśmy.
Jak widać Frank zginął, ktoś za nim już tęskni? ;) Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie był lubianą postacią, ale jednak to wciąż Frank! :o
Zaczęła się prawdziwa wojna, teraz możecie już być przygotowani na dużo krwi i takich rzeczy :D Nie będziemy ukrywać, że uwielbiamy takie sceny, ha! ^^
Chciałybyśmy bardzo podziękować za każdy komentarz pod ostatnią notką, naprawdę to doceniamy i uwielbiamy Was, lecz... Właśnie LECZ.
Słuchajcie, to nie tak, że jesteśmy niewdzięczne, bo naprawdę widzimy kto komentuje systematycznie i dziękujemy tym osobom. Ale są osoby, które najwyraźniej to olewają. Czy parę słów od Was to tak dużo? Naprawdę? To jest okropne dla nas, bo wydaje się nam, że to my robimy coś źle. Także prosimy o te komentarze, bo to jednak podbudowuje naszą samoocenę.
I sprawa aska... To wy prosiliście, abyśmy go założyły, a teraz nic tam nie ma? Zero pytań czy jakichś sugestii? To niemiłe, bo wychodzi na to, że robimy wszystko po nic, tak naprawdę.
Także dziękujemy osobom, które się starają.
ASK
Pozdrawiamy! <3

piątek, 12 września 2014

Rozdział Dwunasty

Z perspektywy Effie. 

Moja ciotka Helena mawiała kiedyś, że gdy śpisz z facetem w łóżku i budzicie się razem, to musi coś to oznaczać. Stara Helena uważała, że miłość to dar, a budzenie się obok siebie o świcie, to najbardziej romantyczna rzecz w życiu i może właśnie dlatego wariatka wylądowała w zakładzie psychiatrycznym i gnije tam do teraz. 
Jednak ciotka miała trochę racji, ponieważ gdy obudziłam się obok niego poczułam się inaczej. Czułam się dziwnie, ponieważ nigdy wcześniej nie budziłam się z kimś w łóżku chyba, że jak byłam smarkulą, która mieszkała z ojcem, to tak. Uwielbiałam spać z tatą. 
Harry wydawał się być taki bezbronny, gdy spał w moim łóżku, przytulając się do poduszki. W ogóle nie przypominał zabójcy, który patrzył w oczy swoim ofiarom, gdy je zabijał. Powinnam poderżnąć mu gardło, gdy tylko zapadł w sen, a tymczasem się w niego wpatrywałam. Co za żenada. 
Nawet nie pamiętałam, gdy wyszłam z łóżka, ubrałam się i zeszłam na dół, aby zjeść śniadanie. Nie chciałam być przy nim, gdy się obudzi, bo mi nie zależało. Nigdy mi nie zależało, to był tylko seks. 
Siedziałam przy stole, jedząc kanapki z serem żółtymi i próbowałam zająć czymś swoje myśli. Z chęcią poszłabym do jakiegoś klubu, albo napiła się do nieprzytomności, ale nie wypadało mi to zrobić ze względu na Janis, która właśnie płakała w swoim pokoju. Skąd to wiedziałam? Słyszałam jej szloch, gdy przechodziłam obok jej drzwi i nie odważyłam się wejść, aby ją pocieszyć. Potwór ze mnie. 
"Chyba znalazłem piekło. Chyba coś znalazłem. Chyba coś znalazłem na ekranie mojego telewizora." - śpiewał Jesse Rutherford, jeden z moich ulubionych wokalistów. Miał zabójczy głos i był tak cholernie gorący, że można było dostać orgazmu od samego patrzenia na jego zdjęcia w internecie. I te tatuaże, cholera.
Z resztą, wiesz co Ci powiem, Jesse? Też chyba znalazłam piekło. 
- Hej, Effie - powiedziała Allie, wchodząc do kuchni ubrana w szlafrok i miałam nadzieję, że nie tylko w niego. 
- Cześć - odpowiedziałam grzecznie. Będę miła. - Kanapeczkę?
- Nie, dzięki - rzekła, opierając się biodrem o szafkę, na której stała stara, zepsuta mikrofalówka. - Miałaś dobrą noc z Harrym?
Otworzyłam szeroko oczy, a kawałek chleba utknął mi w gardle, gdy usłyszałam jej słowa. Czyli wychodziło na to, że bezskutecznie próbowałam być wczoraj cicho. Dlaczego za każdym razem cały dom słyszał kto ściągnął ze mnie majtki?
- Nie wiem o czym mówisz - wymamrotałam. 
- Oh, przestań ściemniać! - posłała mi karcące spojrzenie. - Wszyscy słyszeli wasze małe igraszki. Już się pogodziliście?
- Na to wygląda - wywróciłam oczami. 
- Jestem pewna, że Travis sobie zwalił, gdy tak słuchał waszych okrzyków - zmarszczyła nas z obrzydzenia. - Ohyda.
- Nie krytykuj masturbacji! To seks z kimś, kogo się kocha! - zacytowałam Woody'ego Allen'a i byłam prawie pewna, że pierwszy raz usłyszałam te słowa z ust Wrena.
Allie zaśmiała się głośno, a parę kosmyków jej włosów opadło jej na czoło, wydostając się z koka. Nawet po przebudzeniu wyglądała jak pieprzona modelka Victoria's Secret, gdy tym czasem ja przypominałam laskę, która ma kaca. I gdzie tu cholerna sprawiedliwość?
Nagle do kuchni weszła Bree i nie wyglądała na zadowoloną, gdy mierzyła nas spojrzeniem. Była ubrana w białą koszulkę ze złotymi kwiatami, którą kiedyś kupił jej Noel na urodziny, ciemne, obcisłe spodnie oraz czarny sweterek. Wyglądała nienagannie, mając wyprasowane ubrania, staranny makijaż i wyszczotkowane włosy. Wszyscy byłoby idealnie, gdyby nie jej mina. 
- Co robicie? - spytała podejrzliwie.
- Rozmawiamy - odpowiedziałam, posyłając jej pytające spojrzenie. 
- Rozmawiacie? - Bree jakby testowała te słowo, a w jej głosie słychać było jad. Co ją ugryzło?
- To ja wrócę do pokoju - odezwała się cicho Allie, po czym szybko opuściła kuchnię, jakby wyczuwała kłopoty. 
Patrzyłam na swoją przyjaciółkę, czekając na jakąś reakcję z jej strony, jednak nie doczekałam się niczego oprócz głębokich westchnień i gniewnego spojrzenia. Nigdy tak się nie zachowywała. Bree była groźna, ale nigdy w stosunku do mnie, nie w stosunku do przyjaciół. Abra wyróżniała się tym, że potrafiła zachować spokój, gdy inni tracili nerwy. Zawsze wiedziała, co powiedzieć i co zrobić, dlatego też nie rozumiałam, dlaczego się zaprzyjaźniłyśmy. Byłyśmy przeciwieństwami, chociaż miałyśmy parę wspólnych cech. Bree była jak siostra, której nie miałam i matka, której mi brakowało. 
- Co jest? 
- Ty mi powiedz - skrzyżowała ręce na piersiach. 
- O co Ci chodzi, Bree? 
- Może o to, że nagle zaczynasz przyjaźnić się z King?! Od kiedy jesteście takimi przyjaciółkami? Coś mnie ominęło? 
- Co ty pleciesz? - warknęłam, wstając na równe nogi, ponieważ, gdy patrzyła na mnie z góry czułam, że jestem na straconej pozycji.
- Wymieniasz przyjaciół na lepsze modele? Świetnie, Effie, dobry ruch szkoda tylko, że przyłapałam Cię na gorącym uczynku.
- Jak możesz, Bree! - krzyknęłam. - Jak możesz tak w ogóle myśleć? Spodziewałabym się tego po wszystkich, ale nie po tobie do cholery!
Westchnęła, wywracając oczami i wyglądała jakby cała złość z niej uciekła i zostało poczucie winy. Bree martwiła się, że zostawię ją dla Allie, albo Dangersów? Nie było takiej możliwości, nigdy. Bree i chłopacy byli moimi jedynymi przyjaciółmi, byli jak rodzina i żaden Harry, albo Allie nie mogli tego zmienić. 
- Posłuchaj, Bree - rzekłam o wiele spokojniej, podchodząc do niej. - Nie masz się czym martwić, chcę tylko jakoś umilić nam życie. Nigdy Was nie wymienię, nigdy Ciebie nie wymienię na kogoś innego. A wiesz dlaczego? Bo nie ma lepszych modelów niż wy.
Mocno ją do siebie przytuliła i ku mojej wielkiej uldze odwzajemniła uścisk równie mocno. Brakowało mi jej mimo że wciąż była obok mnie. Czułam, że oddalam się nie tylko od niej, ale także od chłopaków i taty, czułam że oddalam się od swojego życia. Zaczynałam się zmieniać i nie podobało mi się to. Wciąż chciałam być najlepszą przyjaciółką, okropną córką i suką, która zabijała puszczalskie nastolatki.
- Przepraszam, Effie - odsunęła się ode mnie, ale wciąż była na tyle blisko, że mogłam dotknąć jej ramienia. 
- To nic, Bree - uśmiechnęłam się, chcąc zażegnać na zawsze sytuację, która miała miejsce przed chwilą. - Będzie dobrze.
- Czy zaraz będę świadkiem lesbijskiego porno? - usłyszałam rozbawiony głos Stylesa i cholera miałam ochotę mu przyłożyć. Pieprzony dupek.
- Zaraz będziesz zbierał zęby z podłogi - zagroziłam mu, a Bree zaśmiała się głośno, puszczając mi oko. 
- Będę w salonie - rzekła, a następnie wyszła z pomieszczenia, zostawiając nas samych. 
Minęłam Stylesa, który patrzył na mnie z zadziornym uśmieszkiem na ustach, a potem oparłam się o blat kuchenny, wciskając do ust winogrono. Pomału przeżuwałam, mierząc go od dołu do góry, a on wydawał się być z tego bardzo zadowolony. Miał na sobie szare, dresowe spodnie i nic więcej. Wyglądał apetycznie, naprawdę.
- Dlaczego miejsce obok mnie było puste, gdy się obudziłem? 
- Ponieważ chrapałeś - uśmiechnęłam się niewinnie, sprawiając, że pokręcił rozbawiony głową. - Nie było mnie w łóżku, czy to problem?
Nie odpowiedział, tylko przybliżył się maksymalnie do mojego ciała, położył dłoń na moim biodrze i potarł swoim nosem o mój. Patrzyłam w jego oczy, czekając na to zdarzy się później, jednak on nie robił nic oprócz ocierania naszych nosów i patrzenia na mnie. 
- Właściwie to tak, bo miałem ochotę na powtórkę z nocy.
I gdy tylko usłyszałam jego słowa miałam ochotę zabić się nożem kuchennym, bo właściwie straciłam okazję na miły początek dnia. Już otwierałam usta, aby powiedzieć, że możemy powtórzyć to dzisiaj w porze lunchu, gdy nagle mocno mnie pocałował, a ja zatopiłam się w jego ramionach.
To może powtórzymy to też po obiedzie i kolacji?

Z perspektywy Bree.

Nawet nie wiem, w jaki sposób znalazłam się w salonie w towarzystwie Effie, Kevina, Noela i Wrena. Dangersi pojechali załatwiać interesy, a Janis postanowiła spędzić popołudnie ze swoją rodziną, która przybyła do Doncaster, by opłakiwać śmierć Wendy. Poza tym, musiała wytłumaczyć jej sytuację z pogrzebu, o ile w ogóle to, co zaszło, da się jakkolwiek wyjaśnić.
Właściwie dziwiłam się, jak udaje nam się zachować spokój, wiedząc, że nasz dom w każdej chwili może zostać spalony, a nasze życie po raz kolejny wywrócone do góry nogami. Wydaje mi się jednak, że potrzebowaliśmy chwili do odpoczynku i ochłonięcia.
Jeszcze nie tak dawno każdy wieczór spędzaliśmy razem, czy na imprezie w klubie, czy na kanapie w domu, a ostatnimi czasy nie robimy niczego poza pokornym przyjmowaniem na siebie kolejnych osłabiających nas uderzeń ze strony Smoków. To przez nich wszystko się pierdoli!
- Obejrzymy coś? - zapytał Noel, szybkim ruchem zgarniając Adolfa z podłogi na swoje kolana.
Powoli kiwnęliśmy głowami jeszcze zanim w stu procentach dotarły do nas jego słowa, a Wren ochoczo uruchomił telewizor. ITV emitowało właśnie jeden z pierwszych odcinków Coronation Street, czyli opery mydlanej, którą nałogowo oglądała moja ciotka nim zmarła.
- Ten facet jest wyjątkowo obrzydliwy - mruknęła Effie, wskazując na jednego z bohaterów serialu, który właśnie pojawił się na ekranie.
- To odcinek z lat siedemdziesiątych, czego ty się spodziewasz? - zapytałam, po czym zrzuciłam jej nogi ze swoich kolan.
- W latach siedemdziesiątych istnieli przystojni mężczyźni - oburzyła się.
- Jeden przykład, obrońco uciśnionych - zażądał Wren, odłożywszy opasły tom poezji na stolik.
- Bruce Bates - wzruszyła ramionami.
Parrish zastanowił się przez chwilę, lecz finalnie zaakceptował jej odpowiedź i przyznał jej rację. Szczerze mówiąc, gdybym urodziła się te pięćdziesiąt lat temu, z wielką przyjemnością dostąpiłabym zaszczytu zostania panią Bates.
- Właśnie myślałaś o ślubie z moim ojcem, zgadłam? - zaśmiała się Effie. Rozumiała mnie bez słów, ale, cholera, ileż musiałam się nagadać, zanim tak się stało.
Uśmiechnęłam się do niej najszerzej, jak potrafiłam, a ona z powrotem umiejscowiła swoje kończyny na moich, co nie było zbyt wygodną pozycją, jednak dla przyjaźni trzeba cierpieć, więc tym razem nie protestowałam.
Anne Reid, wcielająca się w rolę Valerie w serialu odbywała szalenie poważną rozmowę przez telefon, a Kevin usiłował ją przedrzeźniać, więc przysunął sobie pustą butelkę po zbożowej whisky do ucha i zaczął trajkotać jak nakręcony, choć właściwie nikt go nie słuchał. Kiedy zakończył przedstawienie, cisnął szkłem o podłogę tak mocno, że pękło bez najmniejszego oporu.
- Będziesz to potem sprzątał - powiedział Wren z wyraźnym zmęczeniem w głosie, a Noel automatycznie przycisnął Adolfa do swojej piersi, gdyż kot zaczął głośno miauczeć, słysząc brzdęk rozbijającego się naczynia.
- Czy ja kiedykolwiek cokolwiek sprzątałem? - spytał Segel, otwierając puszkę piwa jabłkowego, która od dłuższego czasu leżała na podłodze obok fotela. - Nie bądź naiwny.
Parrish zaśmiał się cicho i pokręcił z niedowierzaniem głową, wykładając nogi na blat. Jego oczy były podkrążone i zaczerwienione, a włosy lekko zmierzwione z niewiadomych przyczyn. Wyglądał inaczej niż zwykle. Zresztą, wszyscy wyglądaliśmy inaczej. Byliśmy bardziej wykończeni i jakby... Doroślejsi.
- Kevin, może przyniesiesz Suzan? - zaproponowała Effie. Mimo, że nie słuchała contry, a jedyną piosenką, jaką Kevin rzeczywiście potrafił zagrać było Sweet Home Alabama, bardzo lubiła, kiedy siedział po turecku na podłodze i próbował wydobyć jakieś czyste dźwięki ze swojej starej, lekko zmasakrowanej już gitary. Nazwał ją Suzan, bo... Nikt nie wie, dlaczego.
- Struna mi pękła, kiedy zabijałem nią pszczołę - oznajmił mężczyzna, podając puszkę Noelowi, który skrzywił się, upijając łyk alkoholu. Piwo jabłkowe było ohydne.
- No i co? - zdziwiła się Bates. - Masz jeszcze pięć.
- Nie umiem grać na pięciu - odparł Segel.
- Na sześciu też nie umiałeś - uznałam złośliwie, a wszyscy moi przyjaciele, nie wyłączając samego Kevina, wybuchnęli śmiechem.
Poczułam się tak, jakby to wszystko, co działo się po przyjeździe Smoków, nigdy nie miało miejsca. Jakbyśmy nadal byli tylko niepokonanymi Bree, Effie, Kevinem, Noelem i Wrenem. Bez żadnego niepokoju, bez żadnych Dangersów.
- Pójdę po więcej piwa - zaoferował Kevin, po czym podniósł się z miejsca i skierował w stronę lodówki.
- To może zagramy w warcaby? - zapytał Wren. - Jak za starych dobrych czasów.
W kuchni rozległ się niezidentyfikowany hałas, co jednak specjalnie nie przejęło nikogo, ponieważ Segel często miał problemy z poprawnym utrzymaniem się na własnych nogach.

Noel jednak poddał się i zerknął zdezorientowany w tamtą stronę.
Kiedy byliśmy już w komplecie, zgodnie uznaliśmy, że gra w warcaby jest doskonałym pomysłem, więc Effie wygrzebała pokrytą kurzem planszę spod kanapy. Nie graliśmy całe wieki!
Porozlewaliśmy wszelkie trunki, w jakich posiadaniu byliśmy, do niewielkich kieliszków, które dzisiejszego wieczoru miały służyć nam jako pionki i rozpoczęliśmy zabawę. Generalnie nieważne było, kto wykonuje ruch, kiedy wykonuje ruch i czy w ogóle wykonuje ruch. Najważniejsze było ochlanie się do upadłego tak, by nie pamiętać żadnego fragmentu rozgrywki i uznać, że zakończyła się remisem.
Nawet nie zauważyliśmy, kiedy Coronation Street dobiegło końca na rzecz kolejnego odcinka Heartbeat, czyli serialu, którego szczerze nienawidziliśmy, jednak i tak nikt nawet nie zerkał na telewizor, więc nie wyłączaliśmy odbiornika, przez co histeryczne wrzaski bohaterów łączyły się z naszymi okrzykami radości, tworząc wyjątkową harmonię.
Kiedy Kevin przy pomocy swojego kieliszka z wódką wiśniową usunął z powierzchni planszy mój kieliszek z wódką gruszkową, całkowicie zapomnieliśmy o wszelkich istniejących zasadach i rozpoczęliśmy właściwą grę, polegającą na chlaniu.
Nigdy nie piłam z żadnego konkretnego powodu. Alkohol nawet za bardzo mi nie smakował. Po prostu uwielbiałam to uczucie, gdy rozlewał się po moim organizmie i mogłam całkowicie zatracić się w jego zbawiennym działaniu.
- Wypijmy za błędy i za happy endy - wybełkotał Wren, wymachując opróżnioną butelką.
- Na drugą nogę! - wykrzyczał Kevin, zgniatając puszkę w ręku.
Zaczęliśmy chichotać jak hieny i nikt z nas nie potrafił się opanować. Effie zleciała z kanapy i przeturlała się przez pół pomieszczenia tak, że wylądowała u stóp Noela, który właśnie postanowił rozprostować kości, kręcąc się i gnąc w wymyślny sposób.
W przerwie między jednym napadem rechotu, a drugim, usłyszeliśmy, jak drzwi wejściowe otwierają się, a po chwili stała przed nami Janis w całej swej okazałości. Zmarszczki na jej czole i policzkach pogłębiły się, a jej spojrzenie było bardziej wyblakłe, jednak na jej twarzy widniał słaby, ledwo widoczny uśmiech.
- Witaj, Janis, miło cię widzieć - wybełkotał Wren, podchodząc do niej z miską pełną chipsów paprykowych. - Chcesz?
Kobieta wzdrygnęła się lekko, czując jego nieświeży oddech, po czym wyjęła naczynie z jego rąk i poczęła bardzo dokładnie badać konsystencję znajdującego się w nim posiłku, krzywiąc się coraz bardziej z każdą kolejną sekundą.
- Dlaczego jecie te okropieństwa? - zapytała w końcu. - Zaraz przygotuję wam kuskus.
Już zaczęła podwijać rękawy, kiedy Parrish pociągnął ją za sobą i nakazał jej usiąść na kanapie. Sprawnie ominęła rzucającą się po podłodze Effie, która w dalszym ciągu nie potrafiła przestać się śmiać i klapnęła między mną, a pustym pudełkiem po ciastkach marcepanowych. Swoją drogą- zawartość cukru w tychże ciastkach znacznie przewyższa jakiekolwiek normy.
- Widzę zabalowaliście dzisiaj - westchnęła, zrzucając owe pudełko na podłogę. - To dobrze. Przynajmniej trochę się wyluzujecie po tym wszystkim.
Effie nieco się już wyciszyła i teraz siedziała po turecku na dywanie. Tylko co jakiś czas z jej ust wydobywał się pojedynczy chichot, który szybko tłumiła, zasłaniając buzię ręką.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi, a Janis podskoczyła w miejscu. Powoli powędrowała do okna, przez które wyjrzała. Krzyknęła głośno, a, gdy obróciła się w naszą stronę, jej oczy były szeroko rozwarte.
- Co się stało? - podniosłam się z kanapy i stanęłam obok przerażonej kobiety, kładąc dłoń na jej ramieniu. Okropnie plątał mi się język, co oznaczało, że chyba jednak przesadziłam z procentami.
- Wendy - wyszeptała.
- To niemożliwe, Janis - powiedziałam, a Wren, stojący przy oknie automatycznie zrobił się cały blady.

- To niemożliwe - powtórzył moje słowa, jednak zupełnie innym tonem. - To naprawdę ona.
Spojrzałam na niego, jak na kosmitę. Wendy nie żyje. Widzieliśmy wybuch. Widzieliśmy jej trumnę. Janis widziała jej martwe ciało. To nie jest żaden pierdolony film, tutaj ludzie nie mogą sobie tak po prostu ożyć!
Cała się trzęsłam, kiedy powoli podchodziłam do drzwi. Zaraz za mną dreptali chłopcy, Effie i Janis. Wszyscy zdali się od razu wytrzeźwieć. W naszych oczach zagościł niepokój, a rysy naszych twarzy wyostrzyły się.
- Noel, podaj mi pistolet - wyszeptałam, zwracając się w ich stronę.
Chłopak pospiesznie popędził w stronę kuchni, a po chwili w mojej dłoni znalazł się niewielki pistolet skałkowy, który nie był bronią idealną, ale wystarczającą, aby pozbawić kogoś życia. Nie mieliśmy teraz czasu na zdobywanie lepszego uzbrojenia.
Palce prawej ręki z całej siły zacisnęłam na rączce, będąc w gotowości, by nacisnąć spust w każdym momencie, z kolei lewą dłoń powoli wyciągałam w stronę klamki, która lekko ugięła się pod moim dotykiem, powodując otwarcie się drzwi. Usłyszałam rozdzierający krzyk Janis, kiedy ujrzała postać, która stała na naszym ganku.
Wendy.
Miała na sobie czarną koszulkę Jacka Danielsa, oliwkową spódniczkę i kwieciste martensy - strój, w którym wyszła z domu w dniu koncertu, strój, w którym miała zostać pochowana. Ciemne włosy, spływające leniwie po jej ramionach, uwydatniały martwą biel jej cery. Oczy miała szeroko rozwarte, jednak ich turkusowa barwa całkowicie wyblakła, pozostawiając po sobie tylko szarą mgłę. Z pięciu piegów na jej małym nosie pozostał tylko jeden, największy. Jej usta, zwykle pełne o pięknym, malinowym odcieniu, zszyte były grubą, czarną nicią, a na jej szyi zawiązana była ogromna, czerwona kokarda.
Zasłoniłam usta dłonią i zacisnęłam powieki najmocniej, jak potrafiłam, by nie musieć patrzeć. Cofnęłam się prędko, zatrzaskując drzwi. Oddychałam ciężko i nie potrafiłam utrzymać się na nogach, przez co wpadłam na Wrena, który zwinnie zamknął mnie w mocnym uścisku. Nie potrafiłam uspokoić zdecydowanie zbyt szybkiego bicia serca i z trudem łapałam powietrze do płuc. Łzy zaczęły pospiesznie wydostawać się z moich oczu. Cała się trzęsłam.
Na moment straciłam orientację i nie miałam pojęcia, co działo się wokół mnie. Byłam tylko ja i moje emocje, które zdecydowanie zbyt długo tłumiłam w sobie, przez co uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
Oderwałam się od ciepłego ciała przyjaciela z ogromnym trudem. Dreszcze nadal przebiegały przez mój organizm niczym stado bardzo szybkich zwierząt z bardzo twardymi kopytami. Okrążyłam wzrokiem całe pomieszczenie, próbując dowiedzieć się, kto opuścił dom.
Effie stała na baczność, wpatrując się w ścianę, a po jej policzki były lekko zwilżone. Kevin klęczał przy Janis, która osunęła się na ziemię po tym, co zobaczyła, i jakby starał się poskładać jej porozrzucane kawałki w całość, choć po tym wszystkim to chyba nie było możliwe.
Noel.
Noel wyszedł.

Od Autorek:
Witajcie! Czy Wy też tak niesamowicie cieszycie się z tego, że już jest piątek?
Był krótki moment Effie i Harry'ego, jak się podobało?
I Wendy... Wendy, Wendy, Wendy... Mamy nadzieję, że wszelkie wasze wątpliwości co do jej śmierci zostały rozwiane. Wendy NAPRAWDĘ nie żyje. Jaka była wasza reakcja, gdy pojawiła się przed ich drzwiami?
Macie jakiś pomysł, co do ucieczki Noela? Gdzie poszedł? Co się stało? Piszcie :)
Pod ostatnim rozdziałem było TYLKO 16 komentarzy, co, szczerze mówiąc, naprawdę cholernie nas zmartwiło, dlatego teraz prosimy Was bardzo serdecznie, żeby każdy, kto przeczyta rozdział dwunasty napisał nawet jakiś krótki komentarz. Chcemy sprawdzić statystyki, bo wyświetlenia to jedno, a komentarze to zupełnie inna sprawa. BARDZO PROSIMY :)
Na koniec życzymy miłego weekendu i dziękujemy za zwiększającą się ilość obserwatorów :)