piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział Dziesiąty

Z perspektywy Bree.  

Opady deszczu w jesienne popołudnia nie były obce mieszkańcom Doncaster, jednak teraz płaczące niebo zwyczajnie mnie przytłaczało. Nawet ono tęskniło za Wendy.
Nigdy nie była szczególnie ważną osobą w moim życiu, ale stanowiła centrum wszechświata dla Janis. Żaden wszechświat nie może istnieć bez centrum, a skoro centrum jej wszechświata zniknęło, ona sama także rozpadła się na kawałki. Statek bez dna staje się wrakiem. Dom bez fundamentów staje się ruiną. Janis bez Wendy staje się niczym.
Popijając parującą zieloną herbatę, siedziałam w moim ulubionym fotelu i wpatrywałam się w czarny ekran telewizora. Niesforne, pozlepiane kosmyki moich włosów ciągle wędrowały po moim czole, doprowadzając mnie do obłędu, choć starałam się je ignorować.
Oprócz mnie w domu nie było nikogo, ponieważ widocznie tylko ja nie potrafiłam wrócić do normalnego funkcjonowania. Louis, Harry i Travis zajmowali się sprowadzaniem broni spoza kraju. Frank i Allie podobno mieli im pomagać, jednak każdy wiedział, że po prostu rżnęli się w jakimś zaułku. Kevin od samego rana przesiadywał w barze, zatapiając smutki w alkoholu. Noel i Wren kilka godzin temu pojechali do biura Matt'a i Ted'a, by dowiedzieć się od nich kilku rzeczy i przedyskutować parę kwestii. Effie odwiedzała właśnie ojca, którego stan, niestety, nieco pogorszył się, gdy usłyszał o wczorajszych wydarzeniach. Był człowiekiem pełnym empatii i nikt nie mógł tego zmienić, jednak nie powinien zamartwiać się, leżąc w szpitalu. Jego nadmierne współczucie nie przywróci nikomu życia, może jedynie odebrać jego własne.
Rozległo się pukanie do drzwi. Zrzuciłam ciężki, granatowy koc z kolan, odłożyłam kubek na stolik i powlokłam się w kierunku korytarza, w którym stała roztrzęsiona Janis. Głowę miała otuloną brzydkim szkarłatnym szalikiem, przez co ciężko było rozpoznać, gdzie właściwie zaczynają się jej włosy. Wyglądała na dużo starszą, bowiem bardzo prowizorycznie nałożyła swój makijaż. Jej oczy były zapadnięte, a usta, choć stworzone do uśmiechu, nie uniosły się ani raz. Z jej długiej spódnicy kapały strużki wody.
- Pogrzeb odbędzie się jutro - rzekła przez ściśnięte gardło. - Och, Bree. Gdybym tylko zakazała...
- Janis, przykro mi - powiedziałam, zamykając ją w mocnym uścisk. Poczułam drżenie jej ciała i mokre łzy, przedostające się przez cienki materiał mojej koszuli.
- A czy to pozwoli mi ją odzyskać? - zapytała, kryjąc twarz w dłoniach.
Westchnęłam głęboko.
"Oczywiście, że nie pozwoli", pomyślałam, jednak nie wypowiedziałam tego na głos.
Po prostu tkwiłyśmy tak w ciszy przez dłuższy czas. Nie odważyłam się nawet zaprosić jej do środka. 

Jedyną rzeczą, którą mogłam jej oferować w tamtej chwili była moja obecność, a jej najwyraźniej ona wystarczała.
- Obiecaj mi coś - odezwała się w końcu, odrywając swoje ciało od mojego.
- Cokolwiek zechcesz - odparłam, posyłając jej słaby uśmiech.
- Pomścicie ją - zażądała. Nigdy nie widziałam jej tak stanowczej. Byłam gotowa uwierzyć w tę stanowczość. - Sprawicie, by ci mordercy zapłacili za swoje. Przysięgnij.
- Przysięgam - kiwnęłam głową z nadzieją, że dane mi będzie dotrzymać tej obietnicy.
Dopiero wtedy zauważyłam niewielkich rozmiarów walizkę, którą ciągnęła za sobą.
- Nie potrafię zostać w tamtym miejscu - wyjaśniła, wyjąwszy zmiętą chusteczkę z kieszeni. - Mogę zatrzymać się u was?
Kiwnęłam głową, próbując zmusić się do pokrzepiającego uśmiechu. Kobieta leniwie powędrowała w stronę kuchni i po ułożeniu swojego ekwipunku w rogu pomieszczenia, zasiadła przy stole. Otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam z niej pudełko, w którym znajdowało się kilka kawałków pizzy sprzed czterech dni, a ponieważ byłam marną kucharką, nie miałam no zaoferowania niczego innego, więc ułożyłam je na talerzu i umieściłam w mikrofalówce. Niech będą chociaż ciepłe. W między czasie przygotowałam kawę. Do obu kubków wsypałam cztery łyżeczki cukru i dolałam trochę whisky zamiast mleka, gdyż zostało ono skonsumowane przez Travisa dzień wcześniej. Postawiłam nasz posiłek na blacie i zajęłam krzesło na przeciwko. Janis ujęła kubek w obie dłonie i skrzywiła się lekko, upijając pierwszy łyk. Żadna z nas nie miała ochoty na pizzę, więc tylko leżała sobie na stole i pachniała.
- Jesteś sama? - spytała, a gdy kiwnęłam głową, dodała - Gdzie reszta?
- Powinni niedługo wrócić - oznajmiłam i dopiero wówczas zdałam sobie sprawę z tego, dlaczego Janis nie potrafi zostać dłużej w swoim mieszkaniu. Nie chodziło wcale o to, że, jak w większości przypadków, wszystko przypominało jej o Wendy, ale o to, że wszystko przypominało jej o tym, że została sama. Po raz kolejny. W naszym domu mogła chociaż poczuć czyjąś obecność, odezwać się, wiedząc, że zostanie wysłuchana.
- Przepraszam za kłopot - wymamrotała nagle. - Zwalam się wam na głowę w takim momencie.
- Nigdy nie będziesz dla nas kłopotem - odparłam, kładąc moją dłoń na jej dłoni.
- Gdybym tylko nie pozwoliła jej iść. Mogłam dmuchać na zimne, to wszystko moja wina, Bree. To ja ją zabiłam - wybuchnęła rzewnym płaczem, a ja nie miałam pojęcia, jak mogę jej pomóc. Ruszyłam więc do łazienki, skąd przyniosłam rolkę papieru toaletowego na otarcie łez. Nie potrafię pocieszać ludzi, zostałam stworzona, by sprawiać, że będą potrzebowali pocieszenia.
- Nie wolno ci się obwiniać - powiedziałam przez zaciśnięte zęby, przypominając sobie, że to ja i Effie nalegałyśmy, by po prostu ją puściła.
- Szkoda, że nie można cofnąć czasu - zachlipiała, mocno wydmuchując nos w pojedynczy listek białego papieru.
- Ja też żałuję, wierz mi - westchnęłam, przysunąwszy sobie kubek do ust. - Ja też.
Po wypiciu "drinków" i wrzuceniu pizzy z powrotem do lodówki, by tam w spokoju uległa rozkładowi w ciągu kolejnych kilku dni, podczas których nikt i tak nie będzie miał ochoty jej zjeść, zgarnęłam walizkę Janis z podłogi i zaniosłam ją do jej pokoju, a kobieta w żółwim tempie powędrowała za mną. Przygotowałam jej ręczniki i zmieniłam pościel na świeżą, by choć dzięki temu mogła poczuć się nieco lepiej. Często u nas nocowała i zwykle traktowała nasz dom jako swój dom, jednak wiedziałam, że wszystko uległo zmianie, bo nie ma już Wendy. Nie miałam zielonego pojęcia, jak z nią teraz rozmawiać. Nie było mi do śmiechu, ale chętnie powiedziałabym jakiś żart dla rozluźnienia atmosfery, czego, niestety, nie mogłam zrobić, by nie wyjść na nietaktowną.
"Ta, bo zabijanie ludzi jest tak cholernie taktowne", mówiło coś wewnątrz mnie, a ja nawet nie starałam się tego uciszyć. "Żyłaś tak bardzo taktownie przez te dwadzieścia lat."
- Zostawię cię samą - powiedziałam i naszła mnie ochota, by strzelić w samą siebie. Bardziej samą niż teraz, Bree? Serio? - Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, daj znać.
- Wezmę prysznic i położę się - oznajmiła. - Jestem wyczerpana.
- Racja, przed tobą długi dzień - ugryzłam się w język i wyszłam.
"Przed tobą długi dzień", przedrzeźniałam się w myślach.
Kiedy tylko zajęłam miejsce na sofie w salonie, drzwi wejściowe rozwarły się, a do domu wparowała Effie z papierosem w ustach w towarzystwie schlanego w trzy dupy Kevina i przytrzymujących go Wrena i Noela. Kiedy tylko chłopcy puścili jego ramiona, Segel upadł na podłogę i zasnął na samym środku pokoju.
- Dzisiaj ty go nosisz! - krzyknął zapobiegawczo Parrish, a Keene wywrócił oczami i lekko potrząsnął nieprzytomnym mężczyzną.
Podczas gdy Noel "delikatnie" wnosił Kevina na górę, Wren klapnął na kanapie tuż obok mnie i zagłębił się w Byronie, który widocznie przypadł mu do gustu po wizycie mojej rodzicielki, a siedząca na podłodze Effie bezustannie wzdychała i powtarzała: "Rany, ale z ciebie nudziarz" z nadzieją, że chłopak odłoży lekturę. Cóż, nadzieja matką głupich.
- Janis przyjechała - mruknęłam cicho, rytmicznie stukając palcami w ramię przyjaciela, będącego w tamtym momencie istną oazą spokoju. Czyżby zamienił telewizor na poezję?

- Wiem, widziałam jej samochód - przytaknęła, wypuszczając dym z ust. 
- Odbierając jej Wendy, odebrali jej wszystko - stwierdziłam.
- Pół świata jest pogrążone w żałobie - odezwał się Parrish, na chwilę odrywając się od książki. - Za tym pierdolonym zespołem, oczywiście. Nikogo nie obchodzą te dzieciaki, które zginęły. Media trąbią tylko o tych pedałach.
W imię zasady "Nie masz do powiedzenia niczego dobrego na jakiś temat, nie mów nic" nie skomentowałam tego.
Potrzebowałam zemsty, chciałam jak najszybciej zakończyć tę grę, ale sama nie mogłam nic zdziałać. Wiedziałam, że Effie także nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Nie mogliśmy czekać na kolejny atak, udając, że wszystko jest w najlepszym porządku. Zginęło prawie osiemset osób. Za co? Za nas? Chyba nie jesteśmy aż tak cenni. Za miasto? Po chuj tym Kanadyjczykom NASZE Doncaster? Byli zagadką, której nie chciałam rozwiązać. Byli zagadką, którą chciałam zniszczyć.
*
Stałam wyprostowana przed lustrem i przyglądałam się mojemu odbiciu. Ubrałam się w prostą, czarną sukienkę- strój całkowicie stosowny na pogrzeb. Ale jeżeli czerń jest kolorem żałoby, to, cóż, jestem w żałobie prawie cały czas.
Lekko kręcone, ciemnobrązowe włosy spoczywały na moich ramionach i jak sprężyny unosiły się i opadały z każdym moim oddechem. Użyłam szczotki pierwszy raz od odwiedzin mamy, więc sama zdziwiłam się, że potrafią być tak gładkie i posłuszne.
- Bree, schodź już na dół! - usłyszałam zza drzwi.
Zgarnęłam torebkę z łóżka, wcisnęłam do niej paczkę chusteczek i naładowany pistolet, po czym podreptałam do salonu. Effie właśnie zawiązywała krawat Wrenowi, gdyż ten, choć do perfekcji opanował wszelkie możliwe węzły, nigdy nie potrafił zrobić tego sam. Noel sterczał przed lustrem i poprawiał fryzurę, a Kevin z butelką rumu w ręku stał za nim i stroił dziwne miny, mające na celu do reszty wyprowadzić chłopaka z równowagi. Janis wyjechała wcześnie rano, by dopiąć ceremonię na ostatni guzik. Ponieważ Dangersi wspaniałomyślnie zaoferowali, iż również pojawią się na pogrzebie, stali w równym rządku przy drzwiach- wszyscy ubrani w czarne spodnie i czarne koszulki.
- Coście się tak odjebali jak szczury na otwarcie kanałów? - zapytał złośliwie Frank, zdrapując zaschniętą plamę po ketchupie z rękawa.
I przysięgam, że jego życie zakończyłoby się właśnie w tamtym momencie, gdyby Kevin mnie nie przytrzymał. Już sięgałam po broń.
- Odjebaliśmy się jak ludzie na pogrzeb przyjaciółki - warknął w jego stronę Noel. Z całej naszej piątki to właśnie on był najbliżej z Wendy. Była w nim zakochana, ale traktowała to po przyjacielsku. Nie była głupią dziewuchą.

Frank zaśmiał się cicho, a ja poczułam, że za moment wybuchnę. 
- Idę odpalić samochód - mruknęłam, zarzucając cienki płaszcz na ramiona.
 Miałam już dość tych ciągłych kłótni, a prawda była taka, że nie potrafiliśmy się od nich uwolnić. Przyświecał nam jeden cel, lecz przecież nie mogliśmy do niego dotrzeć, co chwilę walcząc między sobą. Żadna sprzeczka nie zaczynała się z jednak naszej strony. Przy śniadaniu Allie potrafiła rzucić się z nożem na Noela, bo on był zbyt zajęty, by podać jej cukier, a Frank prawie udusił Wrena, bo jego przyjaciel nie podał cukru jego dziewczynie. Okazało się, że jedyną bezkonfliktową osobą jest Travis, który jako jedyny starał się nas w jakiś sposób scalić, co i tak dość kiepsko mu wychodziło. Ale liczą się chęci, czyż nie?
Wdrapałam się na siedzenie kierowcy i wcisnęłam kluczyk do stacyjki. Deszcz przestał padać dopiero pół godziny temu, więc na szybie nadal błyszczały małe kropelki wody, które bezlitośnie zmiotłam ze szklanej powierzchni, włączając wycieraczki. Zaśmiałam się do swojego odbicia w bocznym lusterku i z całej siły nacisnęłam klakson. Nie minęły dwie minuty, mój sedan płynął po ulicach miasta.
Zatrzymałam samochód na parkingu przed niewielką miejską kapliczką, przed którą zgromadziła się już grupka przygnębionych ludzi, jednak zapewne przybrali takie miny jedynie na czas ceremonii. Kiedy będzie po wszystkim, obiorą kierunek "klub nocny" i zaczną się bawić, jak zwykle. Janis pozostanie sama w swojej żałobie.
Wyciągnęłam kluczyk ze stacyjki i szybko wyskoczyłam z auta, po czym, nie fatygując się zamknięciem pojazdu, ruszyłam za moimi przyjaciółmi w stronę masywnych drzwi kaplicy, gdzie stała opakowana w długą, czarną sukienkę Janis. Na jej policzkach widniały ślady tuszu, który wraz z łzami spłynął z rzęs. Po kolei uściskaliśmy ją delikatnie, a ona od razu zapomniała o pozostałych gościach i zaprowadziła nas, byśmy zasiedli na swoich miejscach.
W środku było bardzo zimno i ciemno. Mury były grube i surowe, a wysoko umieszczony sufit sprawiał wrażenie niesamowicie ciężkiego. Kilka skąpo ubranych koleżanek z klasy Wendy tłoczyło się w ławce w rogu sali i cicho dyskutowało. Kiedy nas ujrzały, momentalnie zamilkły i zaczęły udawać niezwykle wylewne szlochy.
- Żadnego wstydu - mruknęłam pod nosem, a Wren znacząco wywrócił oczami, po czym obrócił się i wystawił środkowy palec w ich kierunku. Trochę niedojrzale, ale takim dziwkom inaczej nie przegadasz.
- Wendy nawet się z nimi nie przyjaźniła - szepnęła Effie, kiedy Janis poszła powitać swoją zapłakaną ciotkę.
- Ta z Czech nie przyjechała? - spytał Kevin, wsuwając się na swoją część ławki.
- Nie - potrząsnęłam głową na boki. - Jak można nie przyjechać na pogrzeb własnej siostry?
Noel wzruszył lekko ramionami i zaczął bawić się guzikami na rękawach swojej marynarki.
Po kilku minutach zjawili się Dangersi. Ich mocne kroki echem odbijały się od ścian, dlatego słyszeliśmy je, nawet kiedy już się zatrzymali. Louis przed wyjazdem zmienił czarny T-shirt na elegancką białą koszulę i marynarkę.
Uklęknął.
Zrobiłam więc to samo, gdyż uznałam ten gest za stosowny. On cicho się zaśmiał, ale kiedy chciałam posłać mu karcące spojrzenie, ukrył twarz za złożonymi dłońmi i z zamkniętymi oczami zagłębił się w modlitwie.
Allie także uklęknęła.
I nikt poza tym.
W kaplicy zaczęło się gromadzić coraz więcej osób, lecz większości z nich nie znałam. Carl Freeman z żoną i wymuskanym synem, Danielem. Kilku nauczycieli ze szkoły Wendy. Babcia Wendy, o której bardzo dużo słyszałam, lecz nie przypuszczałam, że kiedykolwiek ją poznam. Szwagier Janis z rodziną. Masa koleżanek i kolegów.
A kto przyszedłby na mój pogrzeb? Nie jestem pewna, czy pojawiłby się ktokolwiek oprócz Effie, Janis i chłopaków. Mama? Nie wiem, czy poświęciłaby dzień badań, by przyjechać do Doncaster i złożyć kwiaty na moim grobie. Tata? Na pewno nie! Prawdopodobnie nawet by się nie dowiedział.
I widząc tych wszystkich ludzi, zadałam sobie sprawę, że tak naprawdę jestem gówno warta. A najprostszym sposobem na pozbycie się problemu jest zabicie go. Nie mogłam jednak pozwolić sobie na zabicie tych wszystkich ludzi. Dlatego uciekłam. Wstałam, wzięłam torebkę i powolnym krokiem wymaszerowałam z pomieszczenia. Na zewnątrz było znacznie cieplej niż w środku. Louis wyszedł za mną. Zaczęłam biec, zatrzymałam się dopiero pod drzwiami niewielkiej budy z małym kółkiem na drzwiach. 
Łzy zaczęły szybko wydostawać się z moich oczu, a ja starałam się je powstrzymać. Na ścianie i podłodze znajdowały się białe płytki. Dodatkowo na jednej ze ścian wisiało ogromne lustro, które zbiłam jednym uderzeniem. Na mojej dłoni od razu pojawiła się krew, a ja tylko zaśmiałam się w głos i zrzuciłam odłamki szkła z blatu do umywalki, bym mogła swobodnie usiąść, co też później uczyniłam.
Pojawił się i on. Starannie zamknął za sobą drzwi.
- Co się stało? - zapytał, przyglądając się bałaganowi, jaki zrobiłam.
- Nic - mruknęłam, wycierając łzy wierzchem dłoni. - To damska toaleta.
Obszedł pomieszczenie dookoła i usiadł na przeciwko mnie, opierając głowę o ścianę.
- Zdradzić ci mój sekret? - spytał.
Zapadła chwila ciszy, którą zagłuszało tylko przeciągłe huczenie powietrza w klimatyzatorze i ciche kapanie wody z niedokręconego kranu pomiędzy nami. Podniosłam wzrok. Louis siedział wyprostowany i w skupieniu wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie tuż obok mnie. Próbował wejrzeć wewnątrz siebie, jakby sam starał się zgadnąć, co ma mi do powiedzenia. Jakby cały składał się z sekretów. Jakby chciał posiekać swoje życie na małe sekrety i ułożyć je przede mną na talerzu.
- Tę koszulę założyłem specjalnie dla ciebie - szepnął w końcu tak cicho, jakby właśnie wyjawiał mi najważniejszą tajemnicę w całym jego życiu.
"Podano do stołu", zabrzmiał głos w mojej głowie.
- Miałem nawet ubrać krawat, ale nikt nie umiał go zawiązać - uśmiechnął się lekko.
- Tak jest dobrze - powiedziałam bez uczucia.
- Teraz twoja kolej - oznajmił doniosłym tonem, a widząc zdezorientowanie wymalowane na mojej twarzy, wyjaśnił - Chcę poznać twój sekret.
Milczałam.
- W porządku - zeskoczył z marmurowego blatu i powoli potoczył się w stronę drzwi.
- Boję się samotności - wyrecytowałam szybko. - Boję się, że kiedyś zostanę sama, że nikogo obok mnie nie będzie. Że będę kolejnym imieniem i nazwiskiem, które zniknie bez echa. Bo, cholera jasna, chciałabym być czymś więcej niż tylko imieniem i nazwiskiem.
- Dlatego wybiegłaś? - zapytał, odwracając się w moją stronę. - Zdałaś sobie sprawę, jak krucha jest ludzka egzystencja? Jak szybko ludzie od ciebie odchodzą?
- Nie, ale dziękuję, że podałeś mi kolejny powód do płaczu - zaśmiałam się cicho.
- Użyłem słowa egzystencja - oznajmił z dumą. Stał w miejscu i delikatnie kiwał się na boki.
- Wyobraziłam sobie mój pogrzeb - wytłumaczyłam. - Prawie nikt na niego nie przyszedł.
- Ja bym nie przyszedł - powiedział.
- Wiem o tym - kiwnęłam głową.
- Nie potrafiłbym patrzeć na trumnę, wiedząc, że jesteś w środku - dodał. - Martwa.
- Podasz mi papier? - spytałam, bo nie miałam pojęcia, jak mogłabym zareagować. - Wykorzystałam wszystkie chusteczki.
Zniknął za drzwiami jednej z kabin, po czym stanął przy mnie z rolką szarego papieru toaletowego w ręku.
- Kurwa - przeklął, odrywając kawałek i podając mi go. - Jak w Polsce za komuny.
Otarłam nim twarz i owinęłam zranioną dłoń, a Louis odłożył resztę na miejsce. Ześliznęłam się z blatu i stanęłam obok niego.
- Powinniśmy iść na randkę - stwierdził po chwili, unikając mojego wzroku.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? - zapytałam. Jego propozycja zabrzmiała co najmniej absurdalnie.
- Poznamy się bliżej, wypijemy drinka albo dwa - wyjaśnił. - Polubisz mnie, bo czasem jestem zabawny.
- Nie wątpię - uśmiechnęłam się blado i złożyłam delikatny pocałunek na jego policzku.
Obróciłam się na pięcie i wyszłam z pomieszczenia.
"Przyszedłby na pogrzeb", zaśmiałam się w myślach. "On by przyszedł".

Z perspektywy Effie

Nie lubiłam cmentarzów, nie lubiłam tej otoczki smutku i żalu, która u większości była po prostu fałszywa.
Większość osób przychodziła tylko po to, aby pokazać jak im smutno i zdobyć najświeższe plotki, by potem powtórzyć je innym.
W swoim życiu byłam tylko na trzech pogrzebach – mojej mamy, choć byłam dopiero noworodkiem, mojej babki Celestyny i Ruperta Jonesa, męża Janis, który zmarł dwa lata temu. To jest czwarty pogrzeb, na którym byłam i tak jak w poprzednich trzech widziałam fałszywość oraz słyszałam ciche szepty ludzi.
Współczułam Janis całym swoim sercem. Widziałam jej ból, który był wręcz namacalny, słyszałam jej szloch, gdy  łzy spływały po jej czerwonych policzkach, rozmazując staranny makijaż. W ogóle nie przypominała silnej, niezależnej kobiety, którą była przed tym feralnym zdarzeniem.
Szkoda było mi Wendy, była wspaniałą dziewczyną o wielkich marzeniach, które były tak samo ambitne jak ona. Chciała zostać lekarzem, pomagać ludziom i nie mieszać się w mroczną stronę naszego miasta. Jednak zakochała się w mroku, kochała osobę, która ten mrok wywoływała, a był nią Noel. Każdy widział jak ukradkiem się mu przyglądała, albo jak czerwieniła się, gdy coś do niej mówił. Noel też to wiedział, ale nie odwzajemniał jej uczucia, chociaż byłam pewna, że trochę go pociągała. Mimo wszystko nawet jeśli by coś do niej czuł, to ich miłość nie miała prawa istnieć, ponieważ po pierwsze Noel miał dwadzieścia jeden lat, a ona szesnaście, a po drugie Wendy zostałaby skazana na życie w mroku. Jednak co z tego skoro i tak zginęła przez mrok?
Spojrzałam ukradkiem na Keene’a, który stał obok mnie, patrząc nieobecnym wzrokiem na białą trumnę przysypaną czerwonymi płatkami róż, gdy rozpłakana Janis kładła na niej białą różę przypominającą perłę. Pamiętam jak przyłapałam Noela i Wendy na pocałunku w jego pokoju. Byłam ciekawa, czy myślał o tym jak mała wydawała się być w jego ramionach i o tym jak smakują jej usta, których już nigdy nie zasmakuje. Co działo się w jego głowie?
Zerwał się zimny wiatr, który kołysał drzewa w rytmie swojej cichej muzyki, której nie mogliśmy usłyszeć. Na niebie pojawiły się ciemne chmury, zwiastujące deszcz, a słońce znikło, pogrążając świat w szarości. 
Wszyscy przebywaliśmy na cmentarzu, czekając na mowę pastora oraz zakopanie trumny. Już za chwilę pożegnamy się z Wendy na zawsze, już nigdy jej nie zobaczymy. 
- Co jest nie tak z Lennon? – wzdrygnęłam się, słysząc szept Harry’ego przy uchu. 
Zmarszczyłam brwi, posyłając mu pytające spojrzenie, a on tylko kiwnął dyskretnie głową w stronę Bree, która ze zdezorientowaniem wymalowanym na twarzy przyglądała się trumnie. 
Wyglądało to bardzo dziwnie i co najmniej upiornie, ale na szczęście nikt nie zauważył jej poczynań, albo raczej nikt nie chciał dać po sobie znać, że to widzi, ponieważ się nas bali. Wszyscy. 
- Nie wiem – odszepnęłam w końcu przenosząc swoją uwagę na Stylesa. 
Wyglądał dziś inaczej, choć wciąż podobnie. To dziwne, prawda? Jednak nie potrafiłam tego inaczej wytłumaczyć, bo gdy stał obok mnie ubrany w dopasowany, czarny garnitur z granatowym krawatem, traciłam rozum. 
- Proszę  państwa, zapraszam Was do tutejszej restauracji, aby zjeść posiłek oraz się pomodlić. Kevin was odprowadzi do wyjścia – upiorną ciszę przerwał głos Bree, która posłała mi nerwowe spojrzenie. 
Janis chciała już coś powiedzieć, lecz Kevin położył dłoń na jej ramieniu, po czym szepnął coś na ucho, sprawiają, że kobieta spojrzała spanikowana na trumnę. Co do cholery jest z nią nie tak?
Ludzie nie protestowali, tylko od razu zaczęli opuszczać cmentarz, garbiąc się, gdy Kevin coś do nich mówił. Nawet nie przejęli się tym, że pastor jeszcze nie przyszedł, tylko posłuchali Bree, jakby myśleli, że za chwilę mogą dołączyć do Wendy. 
Nagle pastor pojawił się obok nas i wyglądał tak, jakby właśnie przebiegł długą drogę. Stanął za trumną i już miał zamiar przemawiać, gdy przerwała mu Bree.
- Trumna jest otwarta. 
- Jak to? – spytałam zbyt głośno, bowiem Styles skrzywił się, gdyż stał zbyt blisko mnie.
Wszyscy patrzyliśmy na trumnę, jakby czekając na coś, co się nie wydarzy. Dopiero po chwili zauważyłam, że zniknęły złote śruby, które powinny być zakręcone.
Frank zrobił pierwszy ruch – chwycił za wieko, po czym uniósł je, ukazując naszym oczom zawartość. I cholera jasna, to nie była Wendy, tylko pieprzony pastor, którego biała szata była całe we krwi, a twarz oszpecona i poraniona. W dłoniach zaś trzymał biblię ubrudzoną czerwoną cieczą, jak prawdziwy męczennik. 
Jeśli tutaj był duchowny, to kto stał nad trumną? Uniosłam głowę, patrząc na „pastora”, a w tym samym momencie pociski kul zaczęły padać w naszą stronę. Janis krzyknęła głośno, biegnąc za Kevinem, który zdążył wrócić i w tym momencie pomagał uciec lekarce.
Wyjęłam pistolet po czym strzeliłam do fałszywego pastora, którego zwłoki wpadły do trumny na tego prawdziwego. Co chwilę robiłam uniki, próbując nie dać się zabić, ale było trudno, ponieważ nie widzieliśmy osób, które do nas strzelały, gdyż chowały się za licznymi nagrobkami i drzewami, których pnie były naprawdę grube.
Poczułam popchnięcie, a po chwili leżałam na ziemi tuż za nagrobkiem, który należał do Will’a Denmana, który umarł rok temu na białaczkę. Skąd to wiem? Miał świetną piekarnię tuż obok sklepu meblowego. 
Sprawcą mojego upadku był Harry, który klęczał obok mnie głośno sapiąc, a jego pistolet był przy jego szybko unoszącej się piersi. 
- To była pułapka – wychrypiał i dopiero wtedy zauważyłam, że miał szeroko otwarte oczy, które biły intensywną zielenią. 
- Co teraz robimy? 
- Zabijemy ich – uśmiechnął się krzywo. – Teraz wyjdziemy z ukrycia i zaczniemy strzelać, dobra? Szybko zgarnij ludzi i uciekamy stąd. Nie damy im rady. 
- Zginiemy, jeśli tutaj zostaniemy, prawda? 
- A jednak jesteś bystra, Bates – zaśmiał się, lecz po chwili spoważniał. – Do dzieła. 
I wyskoczyliśmy ze swojego ukrycia, od razu zaczynając strzelać. Ruszałam się tak szybko, że aż sama się dziwiłam, iż byłam tak zwinna. Odchyliłam się w bok, a kula przeleciała tuż obok mojej głowy, po czym uderzyła w nagrobek, w którym momentalnie pojawiła się dziura. Gdy tylko zauważyłam głowę, która wystawała przy drzewie, pociągnęłam za spust, a po chwili martwe ciało leżało na trawie. Odszukałam moich przyjaciół, którzy także zmagali się z naszymi wrogami. Bree była najdalej, bowiem wraz z Tomlinsonem zmierzała ku wyjściu atakując ich od tyłu. Potem przemieszczała się Allie, Noel oraz Wren, a na końcu Frank, ja i Harry. Kevin już dawno odszedł, aby zapewnić bezpieczeństwo Janis. 
Harry chwycił mnie za rękę i zaczęliśmy biec, gdy Frank nas osłaniał. Mój oddech był przyspieszony, a serce biło tak szybko, że bałam się, iż zaraz wyskoczy mi z piersi. Nie mogłam uwierzyć, że zaatakowali nas w momencie słabości i żałoby. Kto tak do cholery robi? Interesy interesami, ale musi być jakaś wyrozumiałość. 
Pojawiła się mała iskierka nadziei, gdy zobaczyłam samochód, który na nas czekał, a wszyscy znajdowali się już w środku. Allie pośpieszała nas ręką, krzycząc, żebyśmy biegli szybciej, jednak nie mogliśmy tego zrobić, bo zmęczenie zaczęło brać nad nami kontrolę. Rozległ się głośny huk, gdy pocisk trafił w szybę samochodową przez, którą wyglądała Allie, jednak na szczęście zdążyła się schylić i najprawdopodobniej nic jej się nie stało. W końcu udało się nam wpakować do auta, które od razu ruszyło z piskiem opon. Wręcz siedziałam na kolanach Wrena, próbując unormować oddech i patrząc na odłamki szkła, które znajdowały się wszędzie. Przez chwilę było jeszcze słychać strzały, ale potem ucichły, a my byliśmy bezpieczni. 
- Wszyscy są cali? – spytał Louis, który prowadził samochód. 
- Tak – odpowiedział za wszystkich Noel. – Zabierz nas do domu. 
Całą drogę przebyliśmy w ciszy, nikt się nie odzywał, ponieważ byliśmy pogrążeni w swoich myślach. To wszystko nie trzymało się kupy i nie mogliśmy uwierzyć, że tak w krótkim czasie nasza świetność zacznie przemijać. Po raz pierwszy spotkaliśmy się z tak sprytnym i potężnym gangiem, który chciał nas strącić z tronu. Byli pierdolonymi smokami, którzy kochali wszystko podpalać i niszczyć, nie zostawiając po sobie śladów. Nie wiedzieliśmy kto jest w tej grupie, ile mają lat czy jaką mają broń. Żyliśmy w niewiedzy, bojąc się kolejnego dnia, choć nie wypowiadaliśmy tego na głos. Wszystko się nagle zmieniło, a my musieliśmy to zaakceptować, bo nikt nie pytał nas o zdanie. 
Gdy w końcu dotarliśmy do domu, każdy zaszył się w swoim kącie, aby się przebrać oraz wziąć prysznic, zważając na to, że byliśmy brudni i spoceni. Po chwili relaksu pod prysznicem, która, nawiasem mówiąc, była bardzo krótka, ponieważ mamy tylko jedną łazienkę, wszyscy zebraliśmy się w salonie, aby obmyślić jakiś plan, albo cokolwiek, co by nam pomogło. Ale, halo, nic nam nie pomoże!
- Zastanawiam się jak to możliwe, że są zawsze o krok przed nami – rzekł Travis, rozsiadając się wygodnie na kanapie, a Kevin siedzący obok niego skrzywił się, gdy przez jego gwałtowne ruchy parę kropel piwa wyleciało z jego butelki. 
- Albo są chujowo genialni, albo mamy gdzieś tu podsłuch – warknęła Allie, sprawiając, że Bree zasłoniła usta dłonią, próbując jakoś wytrzymać psychicznie. Bardzo to przeżywała, mogłam to zauważyć w jej oczach, albo niepewnych ruchach.
- Musimy ich przechytrzyć, zdobyć o nich informacje i śledzić ich – przemówił Louis, opierając się łokciem o fotel, na którym siedziała Bree. Zdecydowanie był zbyt blisko niej.
- Świetny pomysł, geniuszu, ale, jakbyś nie zauważył, do cholery, nie wiemy, kim oni są i gdzie się ukrywają – syknęłam, bowiem jego tok myślenia był zabójczo głupi.
- Więc się dowiemy, to łatwe – burknął urażony moim słowami. – Wyślemy ludzi, aby zaczęli węszyć. 
- Świetnie – klasnął w dłonie Frank, po czym wstał na równe nogi. – Poślę ludzi, aby przeczyścili miasto i im pomogę. 
- Ja zorientuję się, jak stoimy z bronią – zgłosił się Wren.
- Za to ja sprawdzę, co dzieje się w naszym drugim magazynie i jak trzymają się ludzie – tym razem przemówił Travis, a Noel pokiwał głową i zdecydował się do niego dołączyć. 
- Zbadam sytuację z Wendy, postaram się dowiedzieć, gdzie zniknęło ciało – Allie uśmiechnęła się delikatnie, próbując jakoś poprawić nam humor, ale nie było takiej możliwości. – Kevin, idziesz ze mną?
Segel niechętnie się zgodził i odsunął już pustą butelkę od ust, po czym wstał, rozciągając się, a do naszych uszu dobiegł trzask jego kości. 
- Zobaczę jak trzyma się Janis – powiedziała cicho Bree, a Louis położył dłoń na jej ramieniu, delikatnie je pocierając. Zabieraj te łapy, Tomlinson!
- A ja zaszyję się w swoim pokoju – uśmiechnęłam się sztucznie, ponieważ granie zorganizowanej szło mi słabo. – Bez odbioru. 
Po tych słowach wyszłam z salonu i weszłam po schodach do swojego pokoju, w którym od razu przywitała mnie błoga ciemność. Usiadłam na łóżku, odpalając papierosa, którym po chwili się zaciągałam, próbując wyrzucić z mojej głowy nieprzyjemne myśli. Powinnam teraz siedzieć przy moim ojcu i czytać mu nowinki sportowe, a nie zastanawiać się, gdzie jest ciało Wendy i w jaki sposób po raz kolejny udało mi się oszukać śmierć. 
To wszystko było zdrowo popieprzone i jedyne czego oczekiwałam to wyjaśnienia, dlaczego to nas spotkało. Dlaczego Janis musiała stracić Wendy, a potem jej ciało? Dlaczego mój tata musiał przebywać w szpitalu? Kto pozwolił komukolwiek wysadzić moich ludzi? Czy to był cholerny żart?! Bo jeśli tak, to wcale nie był śmieszny, albo po prostu miałam jakieś nienormalne poczucie humoru.
- Mogę przeszkodzić? 
W ciemnościach o dziwo rozpoznałam sylwetkę Stylesa, choć na pewno bym tego nie zrobiła, gdyby się nie odezwał, bowiem nie pomyliłabym jego głosu z żadnym innym.
- Jeśli musisz. 
- Nie muszę, ale chcę. 
Materac ugiął się, gdy usiadł obok mnie, a następnie wyjął z moich ust papierosa i włożył go do swoich. Patrzyłam na niego jak zaczarowana, gdy wciągał dym do swoich ust, kochając się ze szlugiem. Mimo ciemności jego oczy błyszczały, a usta były pięknie czerwone, jakby przed chwilą jadł truskawki, a to jeszcze bardziej mnie kusiło, aby go pocałować. Jednak nie mogłam, nie po tym jak mnie potraktował, prawie udusił, nazwał suką. Choć w tej chwili to nie miało znaczenia, bo po raz kolejny straciłam rozum. Dlatego nie opierałam gdy położył dłoń na moim karku i przyciągnął moją twarz do jego tak, że stykaliśmy się nosami. 
Zamknęłam oczy i otworzyłam delikatnie usta, gdy wydmuchiwał dym do moich ust, które tylko czekały na boleśnie piękny pocałunek. Pragnęłam go każdą częścią mojego ciała, każdym nerwem, który buntował się, tylko po to, aby szanowny Harry Styles go pieścił. 
- Nie będę Cię przepraszał, Bates – szepnął, gdy wdychałam jego cudowny zapach. – Jednak wiedz, że cholernie mi przykro i to co teraz zrobię będzie najbardziej szczerą rzeczą w moim życiu. 
A potem czułam tylko jego usta napierające na moje, które błagały o chwilę uwagi i do cholery nie mogłam im jej nie dać, więc oddałam pocałunek równie mocno oraz desperacko. Na początku ssał delikatnie moją dolną wargę, po czym przyssał się do górnej, a na koniec przejechał po nich językiem, prosząc o wejście do środka, które od razu mu udzieliłam. Nasze języki muskały się rytmicznie, a w tym samym czasie nasze dłonie wędrowały po naszych ciałach. To była słodka tortura, ponieważ gdy mnie tak mocno całował i gdy jego dłonie pieściły mój brzuch i biodra, czułam jakbym miała zaraz eksplodować z przyjemności. 
A to tylko kawałek nieba, który Harry Styles mógł mi podarować.

Od Autorek:
Słuchajcie! Mamy Wam coś... Yyy... Bardzo ważnego do powiedzenia. Zupełnie prosto od siebie... BĘDZIE DOBRZE. Musicie nam zaufać. Trzymajcie się na pewno...
Witamy w rozdziale dziesiątym. Rany, jak to szybko zleciało, co?
Jak widzicie, rozdział żałobny. Co sądzicie o rozmowie Lou i Bree? I o pocałunku Effie i Harry'ego? Macie pomysł, jak dalej potoczą się ich losy? I przede wszystkim, jakie jest Wasze zdanie na temat całej sytuacji, która miała miejsce na cmentarzu? Piszcie w komentarzach.
Teraz chcemy Wam podziękować, za to, że przekroczyliście 20 tysięcy wyświetleń. Coś niesamowitego, naprawdę. Jesteśmy Wam bardzo wdzięczne, że tak tłumnie przybywacie na City Of The Fallen.
I mamy do Was pytanie o treści następującej: Czy życzylibyście sobie, abyśmy utworzyły konto bloga na asku? Żebyście mogli pobawić się w zadawanie kreatywnych pytań bohaterom i tak dalej? Jeżeli wyrażacie chęć, piszcie.
Aha, rozdział dedykujemy Basi, która ma CYTATY z naszego opowiadania napisane NA ŚCIANIE o.O Jeszcze dochodzimy do siebie po tej informacji :)
I to tyle. Oczywiście, stara śpiewka, prosimy o WIĘCEJ komentarzy!
Życzymy miłego poniedziałku i udanego pierwszego tygodnia szkoły!
Do następnego!
PS Wszystkiego najlepszego, Liam :)

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział Dziewiąty

Z perspektywy Effie.  
   
Byłam nad przepaścią, bilansowałam na krawędzi, czekając na delikatny wiatr, który zepchnąłby mnie w otchłań poczucia winy. To, co stało się tacie, sprawiło, że zżerały mnie wyrzuty sumienia, ponieważ został skrzywdzony przeze mnie i moją pracę. Podpalenie domu taty i skrzywdzenie go było ostrzeżeniem, tak samo jak zniszczenie domu Dangersów i śmierć Jima. Gdy zaczynałam brać udział w nielegalnych akcjach i wchodziłam w świat przemocy, bałam się, że może stać się krzywda Brucowi, ale tak się nie stało do niedawna. Gdyby nie to, że robiłam to, co robiłam, to na pewno nic by mu się nie stało. Może nawet wciąż mieszkalibyśmy razem i podbijali razem świat tak jak za czasów mojego szalonego, ale wciąż pięknego dzieciństwa. I im dłużej nad tym myślałam, to chciałam mieć takie życie - piękny i beztroskie, a jedynym moim zmartwieniem byłby studia i praca. Lecz niestety, to nie było mi przeznaczone, z resztą chyba nie nadawałam się do "normalnego" życia. Od zawsze byłam zbyt porywcza i agresywna, ale dopiero gdy wkroczyłam w dorosłość, to się nasiliło.
Czy żałowałam tego, że zniszczyłam sobie życie, stając się kryminalistką? Z jednej strony tak, ale z drugiej wiedziałam, że gdybym nie zdecydowała się na właśnie takie życie, to nie poznałabym Bree ani chłopaków, czy nawet głupiego Stylesa. Byłabym jedną z tych osób, które bałyby się ich jak ognia i żyły w obawie, że gdy wyjdą na dwór wieczorem, to już nigdy nie wrócą. 
Patrzenie na niego bolało. Leżał na łóżku, a do jego ciała były przyczepione dziwne rurki - jedna transportowała krew, a druga przezroczysty płyn z kroplówki. Gdyby nie czerwone policzki wyglądałby jak trup, dlatego też dziękowałam Bogu za te głupie wypieki na jego twarzy. Świadomość, że pod pierzyną ukryta była jego spalona noga, niszczyła mnie od środka. Serce mi się krajało, gdy wyobrażałam sobie jego ból.
Nagle zamrugał oczami, a potem je otworzył, ukazując mi chłód swoich ciemnozielonych tęczówek.
- Effie - wymamrotał, delikatnie się uśmiechając. 
- Cześć, tato - powiedziałam cicho, obawiając się tego, co mogło się zaraz stać. - Jak się czujesz?
- Pamiętasz tą walkę, po której przyszedł do domu cały poobijany i ze złamaną ręką? - spytał, a ja skinęłam głową. Pewnie, że to pamiętałam. Miałam wtedy szesnaście lat i byłam cholernie przerażona tym, że mogło stać się mu coś gorszego. Zajmowałam się wtedy nim jak dzieckiem, a  facetowi, który go tak urządził na ringu, wybiłam okna w domu. - To czuję się podobnie, ale trochę bardziej boli.
- Przepraszam - wyszeptałam, spuszczając głowę. Nieproszone łzy pojawiły się w moich oczach, ale nie było mowy, abym zaczęła płakać. Nie przy nim, nie mogłam płakać przy nikim. 
- Nie masz za co, dzieciaku. Pamiętaj, że mimo wszystko zawszę będę Cię kochał. 
Podniosłam niepewnie głowę, a on uśmiechnął się blado, widząc łzy, błyszczące w moich oczach. Kochał mnie, choć zrobiłam tyle złych rzeczy, choć go zawiodłam. Jak wielka może być miłość rodzicielska? Czy rodzice kochają swoje dzieci mimo wszystko, nieważne co zrobią? Czy tylko Bruce ślepo kochał taką osobę jak ja? Chciałam wierzyć, że to normalne, jednak im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej byłam pewna, że tylko mój tata mógł wybaczać takie rzeczy. Był aniołem. 
- Ja nie mogłabym na twoim miejscu siebie kochać, po tym co Ci się stało.
- Gdy będziesz miała dzieci na pewno to zrozumiesz.
- Żartujesz sobie ze mnie, tato - zaśmiałam się bez humoru. Ja i dzieci? Niedoczekanie.
- Teraz tak myślisz, ale przyjdzie czas, gdy tego zapragniesz - rzekł. - Jesteś zagubiona, wciąż szukasz swojego miejsca i nie mówi mi, że już je masz, bo oboje wiemy, że to nieprawda. 
Zagryzłam dolną wargę z nerwów, ponieważ miał rację. Myślałam, że znalazłam swoje miejsce, ale to nie była prawda. Wciąż szukałam, ale nigdzie nie pasowałam, dlatego musiałam żyć jak diabeł - po królewsku, ale nielegalnie i niezgodnie z naturą. 
- No, a co u Bree? - zmienił temat, widząc moją niepewność i zdenerwowanie.
- W porządku, na pewno niedługo Cię odwiedzi. Martwi się o Ciebie. 
- Cała Bree - zaśmiał się, a zmarszczki pojawiły się w kącikach jego oczu. - Zawsze ma głowę na karku. Powiedz jej żeby się nie martwiła. Takiego wilka jak ja licho nie bierze.
- Ona o tym wie - pokręciłam rozbawiona głową. - Ale wiesz jak bardzo kocha pić z Tobą kawę.
- Dziewczyna kiedyś będzie miała cukrzycę, namów ją, aby mniej słodziła.
- Naprawdę wierzysz, że posłucha? To Bree, tato. 
- Więc wiary w siebie, dzieciaku, wiara czyni cuda.
- Tak uważasz?
- Aha, gdy się urodziłaś, a twoja matka zmarła, wierzyłem, że dam radę i wychowam Cię na przyzwoitego człowieka. I chyba mi się udało. 
- Nie jestem przyzwoita, tatku - zauważyłam ze smutkiem, ale on tylko cierpko się uśmiechnął, jakby widział we mnie małe dziecko, które potrzebuje zachęty od rodzica.
- Jesteś, tylko tego nie widzisz. Wszyscy jesteście, bo w każdym z nas jest dobro i zło, ale tylko od nas zależy, którą drogą pójdziemy.
Czy wciąż miałam taki wybór? Czy wszyscy mieliśmy?
                                                                            *
Spędziłam u taty dużo czasu, ale nie żałowałam tego, bo w końcu poczułam się tak jak kiedyś. Brakowało mi go w moim życiu, dlatego też postanowiłam, że będę częściej go odwiedzać, ale najpierw znajduję mu nowy, wspaniały dom, w którym będzie czuł się bezpiecznie. Namówię go także do tego, aby rzucił pracę. Oczywiście już nie boksował, ale był trenerem boksu w jednej z siłowni. Ludzie go uwielbiali, to nie była tajemnica.
Niestety bajka szybko się skończyła, bowiem musiałam wracać do pracy, która w ostatnich dniach stała się jeszcze cięższa. Dwa gangi - Dangers i Devil - spotkały się w ogromnym magazynie, który był siedzibą mojej grupy. Oczywiście nie ściągaliśmy wszystkich, gdyż połowa z nich musiała wciąż ćwiczyć, a robiła to w innym magazynie, który z kolei należał do Stylesa i Tomlinsona. W każdym razie było nas około trzydziestu i każdy z nas niestety musiał słuchać krzyków Bree i Stylesa. Oboje wstali lewą nogą i rozstawiali wszystkich po kątach. Najzabawniejsze, ale i równocześnie najgorsze było to, że w pewnym momencie zaczęli ze sobą współpracować i razem podejmowali decyzje, prowadząc ożywioną dyskusję. Noel o dziwo przyszedł bez swojego kota i spędzał czas z osobami, które należały do naszej grupy, za to Wren i Kevin siedzieli w kącie, popijając "wodę" z butelki, choć chyba każdy się domyślał, że to wcale nie była woda.
Nawet Frank się pojawił, lecz on całował się ze swoją dziewczyną, nie zwracając uwagi na otaczający go świat. Mi zostało towarzystwo Travisa i Tomlinsona, ponieważ nawet ludzie, którzy ze mną pracowali, nie chcieli ze mną rozmawiać, gdyż myśleli, że zaraz wybuchnę tak jak Lennon.
- Nie wierzę, że oni się spiknęli - odezwał się oburzony Tomlinson, krzyżując ręce na piersi.
- Nie tylko ty - westchnęłam. - Jeszcze tego brakuje, żeby razem zaczęli kupować papier toaletowy.
- Albo masło. Harry nie zje kanapki bez masła. 
- Bree zje wszystko oprócz marchewek - powiedziałam po chwili namysłu. - Nienawidzi marchwi. 
- Nie gadaj - spojrzał na mnie zszokowany, otwierając delikatnie usta. - Kocham marchewki. Moja mama robi najlepsze ciasto marchewkowe. 
- Tomlinson, nikt nie chce słuchać o tych twoich ciastach - wtrącił się Travis, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się nam zanudzony. - No bo już Ci go chyba nie zrobi? 
- Masz racje - Louis nagle posmutniał, co wydawało mi się strasznie podejrzane. Jak to już nigdy nie zrobi mu tego diabelnego ciasta? Nie wiedziałam nic o rodzinie Tomlinsona, chyba nikt nie wiedział oprócz jego przyjaciół, z resztą nigdy nie rozmyślałam nad tym.
- Pójdę uspokoić Harry'ego zanim pozabija wszystkich.
Szatyn wstał ze starej kanapy, na której siedzieliśmy, zostawiając mnie i Travisa samych. Patrzyłam na jego oddalającą się sylwetkę, a jedyne o czym mogłam myśleć, to jego rodzina. Byłam cholernie ciekawa jaka ona jest i gdzie jest.
- Widzisz, Effie - zaczął Travis, wycierając spocone dłonie o stare jeansy. - Twój ojciec leży w szpitalu, moi rodzice umarli, gdy byłem dzieckiem, a rodzina Louisa zostawiła go, gdy dowiedzieli się, czym się się zajmuje. Pewnego dnia po prostu zabrali swoje rzeczy i słuch o nich zaginął. Louis tęskni za nimi, są dla niego bardzo ważni i wciąż ich szuka, choć wie, że oni nie chcą być znalezieni. 
- Jakieś tropy? - byłam wstrząśnięta tą historią, ponieważ nie było w niej nawet jednej pozytywnej rzeczy, która dawałaby nadzieję. Cholernie było mi żal Louisa.
- Nie, z resztą oni zniknęli trzy lata temu, Effie - wygodniej rozsiadł się na kanapie, a jego wzrok powędrował do Louisa, który w tym momencie tłumaczył coś Stylesowi. - Moim zdaniem powinien w końcu przestać ich szukać.
Nie skomentowałam tego, dlatego że miałam inne zdanie niż on, a nie chciałam kolejnych, bezsensownych kłótni, które tylko wytrąciłby mnie z równowagi. Uważałam, że Tomlinson nie powinien się poddawać i wciąż szukać swoich bliskich, bo mimo wszystko nie był aż takim potworem za jakiego miała go jego rodzina. Oczywiście wciąż pamiętałam, to co zrobił Bree, lecz wydawało mi się, że skoro w jakimś stopniu ona mu wybaczyła, to ja także powinnam. W każdym razie pracowaliśmy razem i to nie był odpowiedni moment do trzymania urazy. 
Wstałam na równe nogi, po czym podeszłam do Bree, która wydzierała się na Wrena i Kevina, którzy już nie mieli swojej świętej butelki.
- Jak możecie pić, gdy my obmyślamy plan akcji?! Myśleliście, że nikt nie zauważy, że jesteście pijani?! Będziecie pierwszymi, którzy zginą, bo nie przykładacie się i wszystko niszczycie! 
- Dobra, Bree, ochłoń - położyłam dłoń na jej ramieniu, ale zabrałam ją, gdy obdarzyła mnie zabójczym spojrzeniem.
- Nie mów mi co mam robić! - warknęła. 
- Każdy jest zdenerwowany, ale Ty już przesadzasz - pokręciłam rozgniewana głową, ponieważ nie lubiłam, gdy na mnie krzyczała. – Masz ochłonąć, rozumiesz?
Bree zacisnęła zęby ze złości, po czym odeszła od nas mamrocząc coś pod nosem. Musiała ochłonąć, bo nie było szans, aby można było z nią pracować, gdy jest w takim stanie. 
- Słuchajcie, musimy porozmawiać – obok nas pojawiła się Allie. – Wszyscy czekają za magazynem.
Nie rozumiałam, dlaczego musimy rozmawiać na dworze skoro mogliśmy to zrobić tutaj w obecności naszych ludzi, ale nie sprzeciwiałam się i poszłam za nią w wyznaczone miejsce. Najpierw myślałam, że specjalnie nas tam zwabia, aby się zemścić za krzywdy, które zrobiliśmy jej chłopakowi, ale moje pesymistyczne myśli szybko odeszły w niepamięć, gdy zauważyłam Bree, Louisa, Harry’ego, Noela, Travisa i Franka, którzy na nas czekali. Wren wraz z Kevinem usiedli na głazie, który stał nieopodal, a z ich pijanych twarz mogłam wyczytać tylko to, że zaraz zwymiotują.
- Czemu musimy rozmawiać tutaj? – spytałam, krzyżując ręce na piersi.
- Ponieważ my tu dowodzimy, a nie nasi pracownicy. Nie muszą wiedzieć wszystkiego – rzekł Styles. 
- Dobrze, w takim razie jaki mamy plan?
Naprawdę próbowałam się skupić i słuchać wyśmienitego i niezawodnego planu, który wymyślili Harry i Bree, ale coś cały czas mnie dekoncentrowało. Słyszałam cichy pisk, jakby odliczanie sekund, albo coś w tym stylu. Po moim ciele przeszedł nieprzyjemny dreszcz, który sprawił, że zatrzęsłam się z zimna. Nie mogłam przenieść swojej uwagi na ludzi, którzy mnie otaczali, ponieważ to kosztowało mnie zbyt wiele. Miałam dziwne przeczucie, które wręcz paliło moje kości, krzycząc "Halo, coś jest nie tak! Czujesz to?!".
- Effie, słuchasz nas?! 
- Coś jest nie tak – powtórzyłam te same słowa, co moja podświadomość.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę, gdy chodziłam w tą i z powrotem, oglądając wszystko uważnie. I w końcu zauważyłam. Czarne urządzenie wielkości radia, oklejone dziwną taśmą i ten mały monitorek, który odliczał sekundy. Bomba. 6..5...4...
- Uciekajcie! – krzyknęłam, a każdy z nas zaczął biec w stronę ogromnej polany, która mieściła się za magazynem. 
Przebierałam nogami najszybciej jak mogłam, łapczywie chwytałam oddech w płuca, próbując dogonić Kevina, który mimo swojego pijaństwa biegł najszybciej z nas wszystkich. Najgorzej miał Frank, ponieważ jego ruchy były ograniczone przez kalectwo, dlatego kuśtykał ostatni wraz z Allie i Harry’m, którzy go holowali. Słyszałam w uszach wciąż dźwięk odliczania, który echem roznosił się po mojej głowie. Złapałam za dłoń Bree, a po chwili obie ciągnęłyśmy się nawzajem, próbując po raz kolejny zwyciężyć ze śmiercią. Nagle usłyszeliśmy wybuch, a fala uderzeniowa musnęła nasze ciała, odrzucając je do przodu tak, że uniosły się do góry, a potem z impetem spadły na trawę. Z moich ust wydobył się jęk bólu, gdy po całym moim ciele przeszedł niewyobrażalny ból, który niszczył każdy nerw, kość i narząd. Miałam zamknięte oczy i ciasno przylegałam do powierzchni ziemi, próbując opanować strach, który mną zawładnął.

Niepewnie uniosłam głowę, bojąc się spojrzeć za siebie, bo wiedziałam, że wszyscy ludzie, którzy byli w magazynie wylecieli w powietrze, a z nimi także amunicja i inne rzeczy. 
Byłam cała brudna, tak samo jak reszta. Bree leżała na plecach obok mnie, martwo spoglądając w niebo, Noel wraz z Travisem patrzyli na płonący magazyn, a Kevin z uwagą przyglądał się swoimi poranionym dłoniom. Reszty nie widziałam, ale wiedziałam, że są cali, bowiem słyszałam ich stłumione głosy.
Ocalały tylko szychy dwóch gangów, które nienawidzą się od lat i prowadzą wojnę o władzę. Każdy z nas wiedział, że to było kolejne ostrzeżenie, abyśmy opuścili miasto, rezygnując z jego posiadania, ale żadne z nas nie chciało tego zrobić, bo to był nasz dom.  

Z perspektywy Bree.


Wraz z naszą ekipą ratunkową przechadzaliśmy się wokół gruzów budynku i spalonych zwłok naszych pracowników, łudząc się, że ktokolwiek ocalał, choć, oczywiście było to niemożliwe.
Byłam na siebie wściekła. Powinniśmy zareagować już po podpaleniu siedziby Dangersów. Płonący dom Bruce'a, próba gwałtu, śmierć Jima i bomba w naszym magazynie, co będzie kolejne? Ilu jeszcze ludzi musi za nas zginąć? Może naprawdę musimy się poddać, aby zakończyć ten cyrk? Ale czy właśnie po to było to wszystko, te lata spędzone na zdobywaniu władzy? Żeby teraz się poddać i zostawić cały nasz dobytek?
Gdyby istniał Bóg, splunęłabym mu w twarz za oddanie nas na coś takiego. Gdyby istniał Diabeł, sprzedałabym mu duszę, żeby przetrwać to bagno. Gdyby istniało coś Wyższego, co kontroluje nasze indywidualne losy, powiedziałabym mu, żeby wzięło mój los i wsadziło sobie w pierdoloną dupę. Wsadź mocno i głęboko, ty skurwysynu!
- Wygląda na to, że nic tu po mnie - odezwała się Janis, wstając znad zmasakrowanego ciała Vincenta Smith'a. Lubiłam tego zafajdańca, szybko biegał i był jednym z naszych najbystrzejszych ludzi. - Wrócę lepiej do domu, zajmę się Frankiem, bo Allie zwariuje.
- Naprawdę nic nie da się już zrobić? - zapytałam, lecz już dawno straciłam ostatki nadziei.
- Przykro mi, jestem tylko lekarzem, nie potrafię wskrzeszać - pokręciła przecząco głową i skierowała się w stronę swojego czerwonego garbusa, którym szybko odjechała.
Westchnęłam głęboko. Straciliśmy najlepiej wyszkolonych zawodników przez naszą pieprzoną nieuwagę! Mieliśmy szczęście, że nie byliśmy wtedy wewnątrz, bo nic by z nas nie zostało. Cholerne szczęście.
- Bree, musimy jechać - jęknęła Bates, która znikąd zjawiła się tuż obok mnie. - Nic nie zdziałamy.
- Effie, co my teraz zrobimy? - spytałam, spoglądając na postrzępione ciała pokryte gęstą krwią i białą pianą z gaśnicy. - Nie mamy drużyny. Nie chcę zbieraniny przypadkowych ludzi z ulicy.
- Nikt nie chce - oznajmiła.
- W Doncaster nie jest już bezpiecznie - powiedziałam, klękając przy rudowłosej dziewczynie Dangersów i zamknęłam jej oczy, które, niestety, nie pozostały zamknięte na długo, ponieważ szybko samowładnie się otworzyły. Odwróciłam wzrok, bowiem nie chciałam w nie patrzeć, wiedząc, że to wszystko moja wina.
- Nigdy nie było - zauważyła, po czym sięgnęła do kieszeni, z której wyjęła zgiętego w pół papierosa z powyginanym filtrem. Szybko odpaliła go od niedogaszonego jeszcze płomienia tlącego się lekko na koszuli ciemnoskórego chłopaka. Na imię miał Odell i był w naszej grupie dopiero trzy tygodnie. Rozmawiałam z nim pieprzone dwa razy!
- Chodzi o to, że nie jest bezpiecznie dla nas - wyjaśniłam, wyjmując jej z ust fajkę, którą szybko umieściłam między moimi zębami.
- Chcesz wyjechać? - zdziwiła się, a z jej ust uleciała chmurka szarego dymu.
Pokręciłam przecząco głową. Nie urodziłam się w Doncaster, ale, odkąd po raz pierwszy przekroczyłam granicę tego miasta, wiedziałam, że to tutaj chcę spędzić resztę życia i to tutaj chcę umrzeć. W ciepłym łóżku, w wieku dziewięćdziesięciu lat.
Moje życie było ciągłą tułaczką. Przyszłam na świat w Galston, jednak moja mama "dusiła się w Szkocji", przez co wspaniałomyślnie postanowili przeprowadzić się do Oslo, które z kolei nie przypadło do gustu ojcu, który czuł się dobrze tylko w Szkocji. Do trzynastego roku życia zmieniałam miejsce zamieszkania średnio co pół roku. Kiedy rodzice się rozeszli, wysłali  mnie do ciotki w Doncaster, która zmarła na zawał kilka lat później. I, choć nienawidziłam tej kobiety, pokochałam Doncaster. Dopiero tutaj poczułam się jak w domu i znalazłam prawdziwych przyjaciół, moją drugą rodzinę.
- Idziecie?! - krzyknął Wren, wsiadając za kierownicę swojego sportowego wozu.
Effie posłała mi blady uśmiech i razem skierowałyśmy się w stronę samochodu.
Do domu dojechaliśmy całkiem szybko. Od razu po otworzeniu drzwi otulił mnie przyjemny zapach imbiru. Na stoliku w salonie stała prawie pusta butelka smirnoffa i dwie puszki po Pepsi Light. Dangersi zdążyli już się rozgościć, a ja nie miałam nic przeciwko temu. Teraz musieliśmy stanowić jedną drużynę, co niewątpliwie było niepokojącą perspektywą. lecz trzeba było się z tym pogodzić.
Weszłam do kuchni, w której Janis, oparta plecami o jedną z szafek, rozmawiała przez telefon.
- Tak, Wendy - mówiła. - Tak, zabierz ze sobą klucze, wrócę dopiero jutro rano. Uważaj na siebie Baw się dobrze. Kocham cię.
Uśmiechnęłam się pod nosem, słysząc jej słowa. Wendy Jones była młodszą siostrą , najlepszą przyjaciółką i oczkiem w głowie czerwonowłosej. Cholera, ja nie miałam nikogo do kochania.
- Idzie dzisiaj na koncert - wyjaśniła kobieta, odkładając komórkę na blat. - Jest bardzo podekscytowana, to jej ulubiony zespół.
Kiwnęłam głową, zajmując miejsce przy stole. Słyszałam, że w mieście ma odbyć się jakaś pokazówka, ale specjalnie się tym nie interesowałam. Przypuszczałam, że to jeden z tych szalonych boysbandów, których frontman, prawdopodobnie z długimi kudłami, kończy przesłodzoną balladę na kolanach, podczas gdy reszta zupełnie nie wie, co ma ze sobą zrobić na scenie, dlatego też wysyła całuski do nieletniej publiki. Wokalista przeciąga ostatnią nutę z pochyloną głową, zgrywając się aż po swoją pedalską dupę. Śpiewa fatalnie, nigdy nie trafia w dźwięki, ale, gdy zarzuca farbowaną grzywą, podnosząc głowę, nastolatki oczywiście dostają pierdolca. Cóż, wykonawcy ambitniejszej muzyki, ku mojemu niezadowoleniu, od zawsze omijali Doncaster szerokim łukiem.
- Czy to na pewno rozsądne? - Effie usiadła na przeciwko mnie.
Janis posłała jej pytające spojrzenie.
- Wysyłasz ją samą na koncert, kiedy w mieście grasują... oni? - zapytała Bates, odbierając od czerwonowłosej talerz pełen brązowego ryżu z warzywami. Zasrane zdrowe odżywianie według Jones. Wolałabym zjeść podwójnego cheeseburgera i rozmoknięte od tłuszczu frytki.
- Nie wiedzą o Wendy - zarzekała się Janis z nutą niepewności w głosie.
- Oni wiedzą o wszystkim - zauważyłam, jednak szybko pożałowałam moich słów, gdyż nie chciałam przestraszyć kobiety.
- Och, już nieważne - westchnęła Effie, wciskając brukselkę do ust. - To tylko złe przeczucia.
TYLKO złe przeczucia. Przeczucia mojej przyjaciółki nigdy nie były TYLKO przeczuciami, ale ślepo wierzyłam, że może tym razem jej dar zawodzi.
- Powinnam zabronić jej pójścia? - upewniła się Janis ze zmartwioną miną. - Boże, ona mnie znienawidzi. Kocha ten zespół.
- Nie - Bates pokręciła przecząco głową, sama nie będąc pewna swoich słów. - Będzie dobrze.
Zaczęłam grzebać widelcem w jedzeniu, ponieważ zupełnie nie miałam apetytu. Zgarnęłam wszystko na środek talerza, tworząc zgrabny stosik, aby choć wyglądało, że wmusiłam w siebie cokolwiek.
- Chociaż się napij - poprosiła Effie, przysuwając w moją stronę kubek z parującą herbatą imbirową. Była paskudna, ale gorąca, więc dolałam trochę soku porzeczkowego i wypiłam całą.
Wstałam z miejsca i opuściłam kuchnię, aby zasiąść na kanapie w salonie, włączyć głupi muzyczny teleturniej i do końca opróżnić smirnoffa. Kiedy urocza kobieta ze świdrującymi oczami rozpoznała piosenkę Eminema po jednej sekundzie, w pokoju pojawił się Kevin w towarzystwie Travisa i ogromnej butelki mleka. Chwiali się i co chwilę wybuchali śmiechem bez powodu, co dowodziło, że to prawdopodobnie właśnie oni godzinę temu zrobili sobie libację alkoholową na terenie naszego salonu. Chrzanić to, niech robią, co chcą, jest mi wszystko jedno.
- To mleko jest dwa tygodnie po terminie, Travis - powiedziałam, wracając do oglądania fascynującej potyczki między kobietą od Eminema i wysokim facetem, który nie odgadł jeszcze tytułu żadnej z piosenek, choć pierwsza runda dobiegała końca.
- Nic nie szkodzi, wsypałem trochę kakao, dolałem wódki - odparł. - Mam drinka.
- Nie krępuj się - wzruszyłam ramionami, widząc, jak zasiada na moim fotelu. - Jak smakuje?

- Fatalnie - uśmiechnął się i przyłożył butelkę do ust.
- Bree, przełącz - zajęczał Kevin, wyjmując smirnoffa z mojej dłoni. - Nie mogę znieść tego bełkotu.
Rzuciłam w niego pilotem i przycisnęłam poduszkę do twarzy. Cholera jasna, byłam tak bardzo zmęczona tym wszystkim... Zmęczona życiem.
- Co z Wrenem? - zapytałam, kiedy kanał został zmieniony na kreskówki. Właśnie nadawali jeden z pierwszych odcinków Lucky Luke'a.
- Wymiotuje.
- Noel?
- Karmi Adolfa.
- Effie?
- Zamknęła się w pokoju, nie chce nikogo widzieć.
Kiwnęłam głową i ponownie nakryłam twarz. Też najchętniej zamknęłabym się w pokoju i nie chciała nikogo widzieć, ale nie miałam siły podnieść się z miejsca. Janis powiedziała, że wyjątkowo szybko dochodzę do siebie, jednak to nie była prawda. Wszystkie rany się zakrzepły, jasne, ale ciągle czułam ogromny ból, który zamiast maleć, nasilał się i nie potrafiłam funkcjonować bez faszerowania się lekami.
Rozległo się pukanie do drzwi, a ja poczułam na sobie wzrok chłopaków. Nawet nie drgnęłam, by otworzyć za nich. O nie, kurwa, nie tym razem.
- Noel! - udarł się Kevin.
Zaskutkowało, bo chłopak po chwili stał w korytarzu i witał się z naszymi gośćmi. Pierwszy z nich, Matt Angel był bardzo wysokim, porządnie napakowanym mężczyzną o jadowitym spojrzeniu i wiecznie wykrzywionych ustach. Bynajmniej nie był aniołem. Drugi nazywał się Ted Eccodee, był znacznie niższy i szczuplejszy, a połowę jego twarzy przysłaniała bujna, czarna czupryna- emo jak nie patrzeć, naprawdę. Obaj pracowali dla nas od zawsze i byli najlepsi w zdobywaniu informacji, jednak, ponieważ mieszkali poza miastem, nie zostali namierzeni przez nowy gang.
- Sprawa jest poważna, dotyczy Kanadyjczyków - odezwał się Matt. - Koniecznie zawołajcie resztę.
Po chwili nasza grupa była już prawie w komplecie - brakowało tylko rannego Franka i dziwki Allie, która najwyraźniej nadal pocieszała go na górze. Jak mogła się z nim pieprzyć, kiedy był w takim stanie?
- Za godzinę na głównym stadionie odbywa się koncert - zaczął Ted, a Janis automatycznie wzdrygnęła się na jego słowa. - Jesteśmy prawie pewni, że coś się na nim wydarzy.
Zauważyłam, jak ręce Louisa zaciskają się w pięści, jak kręgosłup Effie prostuje się pod wpływem impulsu, jak w oczach Janis zaczynają gromadzić się łzy. Żadne z nas się nie odezwało, bo nie mieliśmy pojęcia, co moglibyśmy powiedzieć w takiej chwili. Skoro Matt i Ted byli czegoś pewni, cóż, należało im zaufać. Otulona ciszą czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co usłyszałam.

- Ranley znalazł ciała pięciu dziewczynek w koszulkach z logo tego zespołu kilkaset metrów od stadionu w rowie przy głównej ulicy. Bez obaw Janis, nie było tam Wendy - kontynuował Angel. - Miały przy sobie telefony i pieniądze... Nie miały przy sobie biletów. Na drzewie niedaleko wisiała przyczepiona wiadomość.
Eccodee sięgnął do kieszeni, z której wyjął wymiętą i trochę zabrudzoną kartkę. Podał mi ją, a ja rozwinęłam ją drżącymi rękami. "O 18 miasto będzie wolne od nastoletnich dziwek."
Spojrzałam na zegar naścienny, który wskazywał 16:58. Poderwałam się z miejsca, a za mną cała reszta. Zgniotłam papier w dłoni i z wrzaskiem cisnęłam nim o ziemię. W tamtym momencie nie potrafiłam nad sobą zapanować. Dlaczego pozwoliłyśmy Wendy iść na ten cholerny koncert? Prawdę mówiąc, inne dziewczyny kompletnie mnie nie obchodziły. Sama najchętniej zaserwowałabym im po kulce w łeb i powiesiła je wszystkie na ogrodzeniu pod podstawówką. Ale nie Wendy, ona była zupełnie inna niż wszystkie te puste lalunie, była śliczna, niewinna i szalenie bystra.
 "JEST śliczna, niewinna i szalenie bystra", poprawiłam się w myślach.
- Janis, w tej chwili do niej dzwoń! Niech wraca do domu, jak najszybciej się da! - rozkazałam, pospiesznie nakładając na siebie kurtkę. - Noel, odpalaj vana! Jedziemy na koncert.
Nie wiem, ile czasu dokładnie minęło, zanim ściśnięci zasiedliśmy w samochodzie, ale działaliśmy błyskawicznie. Tym razem ulice nie były puste, właśnie ze względu na występ tych cholernych liżydup i, choć staraliśmy się omijać wszelkie korki, przebycie trasy trwało bardzo długo.
Wendy nie odebrała telefonu. Który dzieciak ma włączoną komórkę na koncercie?
- Jeżeli ona będzie już martwa - szeptała roztrzęsiona Janis, jednak nigdy nie dokończyła dzielenia się z nami tym postanowieniem. Widocznie brakowało jej słów, aby cokolwiek z siebie wydusić.
Na miejsce dojechaliśmy pięć minut przed osiemnastą. Pierdolony drugi koniec pierdolonego miasta! Kiedy wysiadłam z samochodu, usłyszałam rozdzierający huk i wiedziałam, że jest już za późno. Padliśmy na ziemię, lecz, jak się okazało, niepotrzebnie, gdyż siła wybuchu nie była aż tak ogromna, by nas dosięgnąć. Nie zamierzałam patrzeć w stronę płonącego budynku.
- Wendy!!! - wrzasnęła Janis, a łzy zaczęły płynąć po jej policzkach niczym wodospad. Nie zdziwiłam się.
Zasłoniłam usta dłonią, nie mając pojęcia, jak mogłabym zareagować na to, co się przed chwilą stało. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu odpowiedzi na to wszystko. Nic, ogromne zero. Dlaczego Janis? Czy nie wystarczyło, że straciła męża?
Niedaleko nas, w krzakach obok areny coś poruszyło się i zza kolczastego ogrodzenia wyskoczył smukły, młody mężczyzna z butelką po benzynie w ręku. Był ubrany na czarno, lecz i tak go zauważyłam. Dostrzegłam też, że nie miał przy sobie broni. Cholerny buc nie przewidział porażki, co zdecydowanie dawało mi nad nim przewagę. Wyciągnęłam pistolet spod kurtki i celując w niego, nacisnęłam na spust. Pocisk roztrzaskał jego czaszkę, a on sam bezwładnie upadł na ziemię. To było tak dziecinnie proste, że zaczęłam zastanawiać się, czy te pierdoły potrafią coś innego niż perfekcyjnie podpalać obiekty. Kurewskie Smoki.
- To za Wendy - mruknęłam pod nosem, opuszczając lufę.
Effie trzymała w objęciach roztrzęsioną Janis, a chłopcy sprowadzali pomoc, jakby mogła ona komukolwiek teraz pomóc. Zginęło siedemset dziewczynek, z których połowa prawdopodobnie nie dostała jeszcze okresu i kupiła pierwszy stanik tylko dlatego, by móc rzucić go na scenę chłopcom, których on nawet nie interesuje, gdyż, tylko sugeruję, posuwają się wzajemnie za kulisami i uprawiają gejowskie orgie. Co one zrobiły tym pierdolonym Kanadyjczykom? NIC.
Tym psycholom nie chodzi wcale o nas. Chcą zrujnować to miasto. My jesteśmy tylko dodatkami, pierdoloną wisienką na krwawym torcie. Zniszczą nas - zniszczą Doncaster, proste. Bałam się, bo nie wiedziałam, jak daleko może zajść ich zabawa. I nie chciałam się dowiadywać.

Od Autorek:
Witajcie!
Jak samopoczucie? Przygotowani do szkoły? Zeszyciki, kredeczki i farbki zakupione? (dżołk)
Jak widzicie, w rozdziale dziewiątym sporo się dzieje. Wybuch magazynu, wybuch stadionu.
Jak podoba Wam się zachowanie Harry'ego i Bree, którzy w sumie zaczęli trochę współpracować?
I co sądzicie o zazdrosnej Effie i Lou?
Jak myślicie, czy Janis straciła siostrę? Czy może jakimś sposobem ona jednak nie pojawiła się na koncercie?
I znowu, będziemy tłuc ten sam, stary schemat, czyli: BARDZO PROSIMY- KOMENTUJCIE!
Są rozdziały, z których jesteśmy naprawdę zadowolone, bo widzimy, że spotykają się z jakąś reakcją z Waszej strony (nie, nie będzie pieprzenia w każdym rozdziale, to nie jest taki blog), a są inne, pod którymi praktycznie nie ma odzewu.
Tak nie może być, nie może! Do kuchni z tym! :) Dlatego prosimy, w miarę możliwości, o 30 komentarzy pod tym rozdziałem :)
I ostatnia sprawa na dziś to... Możecie głosować na nasz blog już tylko przez tydzień. Idzie nam, naprawdę, całkiem nieźle i mamy szansę wygrać, więc nie upadnijmy niżej!
Link do sondy po obu stronach bloga :)
Życzymy udanego ostatniego (WHY?!) tygodnia wakacji!

piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział Ósmy

Z perspektywy Bree.     
 
- Zapalisz ze mną? - spytał Tomlinson, kiedy wsiedliśmy do jego samochodu.
Nie chciałam nigdzie z nim jechać, bo czułam, że nie jest to dobry pomysł, ale jakie miałam wyjście? Byłam poobijana, zmarznięta i doznałam szoku, gdyż prawie zostałam zgwałcona, co jeszcze do mnie nie docierało. Jak mogłam być tak słaba? Jak mogłam na to pozwolić?
- Wszystko mi jedno - mruknęłam, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.
Louis przysunął bliżej mnie paczkę, a ja szybko wyjęłam z niej jednego papierosa. Wyciągnęłam zapalniczkę, którą mi ofiarował, z kieszeni płaszcza i podpaliłam końcówki obu skrętów. Zaciągnęłam się i poczułam ogromną ulgę, kiedy dym rozlał się w moich płucach.
- Łatwo się dałaś, Bree - powiedział, z gracją wsuwając kluczyk do stacyjki. - Bądź bardziej ostrożna.
- Tyle masz mi do powiedzenia? - spytałam, wyrzucając niewypalonego papierosa przez okno.
- Mogę mówić więcej - odparł, po czym obrócił się w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy. - Jesteś zbyt słaba, by poradzić sobie z jakimś pierdolonym chujem. Dałaś mu się, kurwa, zgwałcić! Czy ty wiesz, co robisz? Gdyby nie ja, zerżnąłby cię tak, że nie mogłabyś się ruszać! O ile w ogóle byś to przeżyła. Bree, jesteś słaba.
- Nie pomyślałeś o tym, że to przez ciebie jestem w takim stanie?! - wrzasnęłam.
Wypuścił biały dym z ust, w skupieniu kręcąc kierownicą. Działał jak maszyna. Poruszał się pewnie, jednak był bardzo spięty.
Spuściłam wzrok, jak dziewczynka w podstawówce, która właśnie została upomniana przez nauczycielkę za krzywo napisaną literkę. Mocno zacisnęłam powieki i wtuliłam się w mój płaszcz, tak by nie musieć na niego patrzeć.
- Bree, przepraszam - powiedział w końcu. - Nie o to mi chodziło.
Nie odpowiedziałam. On także nie ciągnął tej wymiany zdań, gdyż widocznie zorientował się, że jest narażona na niepowodzenie.
W ciszy sunęliśmy po pustych ulicach miasta. Ciągle czułam na sobie jego palący wzrok, ale nie odwróciłam się w jego stronę ani na chwilę. Zacisnęłam ręce w pięści, nie mogąc opanować drżącego ciała. Zauważył to, nie zareagował, bo i po co?
- Do mojego domu skręca się w lewo - powiedziałam, widząc, że pomylił drogę.
- Dlatego właśnie skręciłem w prawo - stwierdził, przez co serce podeszło mi do gardła. - Spokojnie, jedziemy do mnie.
Jakby to miało mnie uspokoić! Kilka dni temu siedziałam w jego piwnicy i wykrwawiałam się na śmierć, podczas gdy on z uśmiechem na ustach wyżywał się na mnie. Ta dzisiejsza zabawa w bohatera mogła być tylko i wyłącznie jego kolejną grą. Nigdy wcześniej nie bałam się go aż tak, ale to się zmieniło. Był bardziej okrutny, niż kiedyś myślałam. Bardziej okrutny niż ja. Bardziej okrutny niż Styles.
Samochód zatrzymał się z piskiem pod małą kamienicą pod miastem, której wygląd zewnętrzny przyprawił mnie o dreszcze. Nic specjalnego, ot stary budynek, jednak było w nim coś niepokojącego. Wcale nie dziwię się, że Louis wybrał właśnie to miejsce na swoją siedzibę. Oddychało nim.
- Tutaj mieszkam - zaczął niezgrabnie, kiedy opuściliśmy auto. - Robi wrażenie, co?
Nie odpowiedziałam. Znowu. Był zdezorientowany, jednak szybkim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, nie fatygując się, aby przytrzymać mi drzwi. Pieprzony dżentelmen.
- Czwarte piętro - powiedział i zaczął wspinać się po schodach. W połowie obrócił się w moją stronę i zmrużył oczy. - Idziesz, czy czekasz na specjalne zaproszenie?
Jego głos był suchy, wyprany z jakichkolwiek uczuć. Nie był tym samym chłopakiem, który zaledwie przed chwilą mnie uspakajał. Prawdopodobnie uratował mi życie, a zachowywał się tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło.
Zrezygnowana ruszyłam z miejsca, okropnie się wlokąc. Nie miałam siły go gonić, dlatego na miejsce dotarł przede mną. Zostawił otwarte drzwi, bym wiedziała, gdzie wejść. Zajebiście miło z jego strony, naprawdę, wzruszyłam się jego wspaniałomyślnością.
- Nie zdejmuj butów! - wrzasnął z wnętrza mieszkania, kiedy zatrzasnęłam za sobą drzwi.
- Nie zamierzałam! - odkrzyknęłam.
Usłyszałam jego śmiech i nie czekając na zachętę, weszłam w głąb.
Znalazłam się w wyraźnie męskim wnętrzu. Przy ceglastej ścianie stała czarna, wysłużona, skórzana kanapa, a przed nią niski stolik z ciemnego drewna, na którym walały się puste puszki po piwie i pudełka po pizzy. Obok znajdował się ogromny fotel. Wyglądałby na bardzo wygodny, gdyby nie zalegał na nim stos brudnych ubrań. Na równoległej ścianie wisiał spory telewizor plazmowy, pod którym leżała całkiem spora ilość gier video. Nie przypuszczałam, że Louis Tomlinson może oddawać się tak niepoważnemu zajęciu, jakim niewątpliwie jest "ciupanie" w Fifę. I wtedy doszłam do wniosku, że zupełnie nie znam prawdziwego Louisa Tomlinsona.
Sam właściciel mieszkania, pozbawiony koszulki, w której widocznie nie było mu zbyt wygodnie, stał w kuchni. Cholera jasna, był tak bardzo seksowny!
- Chcesz zupy? - spytał, podnosząc pokrywę jednego z garnków, które leżały na zabrudzonej płycie kuchennej. - Ugotowałem na kilka dni, ale w sumie już pierwszego była nie do jedzenia, więc... Lepiej, żebyś nie chciała.
Pokręciłam przecząco głową, a on lekko się uśmiechnął.
- Matko, jaki smród! - wykrzywił się, pospiesznie odkładając pokrywkę. - Trzeba to będzie wyjebać.
Usiadłam wyprostowana na wysokim krześle przy blacie, krzyżując ręce na piersiach. Nie zamierzałam czuć się tu jak u siebie, choć, jakby bliżej się przyjrzeć, ten syf zdecydowanie przypominał nasz dom.
- Mieszkasz tutaj sam? - zapytałam, bo milczenie na dłuższą metę staje się okropnie nudne.
- Bardziej pomieszkuję - sprostował, próbując ogarnąć bałagan, jaki panował w pomieszczeniu. - Mało kto wie o tym miejscu.
- Jesteś straszną fleją - zauważyłam i nie omieszkałam podzielić się z nim moimi spostrzeżeniami.
- Mam dwadzieścia dwa lata - oburzył się. - Czego ty ode mnie oczekujesz, kobieto?
Wzruszyłam ramionami. Ja miałam dwadzieścia lat, Effie miała dwadzieścia lat, Louis miał dwadzieścia dwa lata. Podobno to najlepszy wiek. Nie to, żebym narzekała, ale nasze życie w żadnym stopniu nie przypominało bajki. Mogliśmy imprezować, mogliśmy szaleć, ale, kurwa, nie byliśmy normalni. Zabijaliśmy, nie mieliśmy uczuć, nie znaliśmy litości.
- Przebierz się- powiedział, rzucając we mnie jakąś czarną szmatą, którą pospiesznie strzepałam z moich kolan.
- Nie - mruknęłam.
- Jak sobie chcesz - wykręcił młynka oczami i powrócił do sprzątania.
Podniosłam się z miejsca i zdjęłam z siebie płaszcz, rzucając go na pusty już fotel z nadzieją, że go to rozjuszy. Bez powodzenia. Z kamienną twarzą chwycił go i zawiesił na wieszaku w rogu pokoju.
- Siadaj - powiedział, wskazując na kanapę, kiedy pozbył się wszystkich śmieci.
Nie usiadłam.
- Dobra, co cię boli? - zapytał w końcu, zrezygnowany zajmując miejsce.
- Nic - odparłam szybko. - Chcę jechać do siebie.
- Zachowujesz się jak bachor, Lennon, daj sobie spokój - jęknął niewzruszony.
Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić, jednak to zwyczajnie nie zadziałało. Gdyby nie zabrał mi broni, już dawno byłby martwy. Tak, ja też miewałam wahania nastroju. Nie moja wina.
- Więzisz mnie tutaj - zauważyłam. - To jest karalne.
- Mam ci wymieniać twoje karalne wybryki? - spojrzał na mnie z rozbawieniem. - Nikt cię tu nie więzi, drzwi są otwarte.
No właśnie. Drzwi były otwarte. Więc dlaczego, do cholery, nie trzasnęłam nimi i nie wyszłam?
- A teraz, skoro ustaliliśmy, że jesteś tu z własnej woli, powiedz mi, czy coś cię boli - kontynuował.
- Powiedziałam ci, że nic! - huknęłam, wyrzucając ręce w powietrze.
Denerwowała mnie jego sztuczna uprzejmość i troska. Tak, kurwa, bolało mnie wszystko. Każdy milimetr mojego ciała płonął z bólu. I co z tego? On nic nie mógł na to poradzić, zrobił już swoje i odegrał swoją rolę w tej scenie, a ja nie potrzebowałam go w kolejnych. Film o szlachetnym tytule "Chujowe Życie Abry Lennon" mógł spokojnie istnieć bez niego.
Wstał z miejsca i zaczął krążyć po pomieszczeniu jak orbita. Rozglądał się dookoła, jakby był tam pierwszy raz. Zaczęłam się naprawdę poważnie zastanawiać nad stanem jego umysłu.
- Może chcesz herbatę? - zapytał w końcu, nie przestając się przemieszczać.
- Nie - pokręciłam głową.
- Taką miałem nadzieję, bo, szczerze mówiąc, w ten dom nigdy nie widział herbaty - powiedział. - Pytałem z grzeczności.
Moje źrenice rozszerzyły się, a brwi powędrowały w górę. Louis Tomlinson i grzeczność, błagam, tego jeszcze nie było.
- To może chociaż piwa się ze mną napijesz? - wzruszył ramionami, robiąc krok w moją stronę.
Cholera, tak bardzo potrzebowałam alkoholu, że byłam gotowa się zgodzić, ale nie mogłam naruszyć mojego honoru - jakby on w ogóle istniał - i odmówiłam.
- Jeżeli mam być szczery, myślałem, że wyjdzie to trochę inaczej, Lennon. - westchnął, zbliżając się do mnie jeszcze bardziej.
Nie rozumiałam żadnego słowa, które wypowiadał. Wiedziałam, że coś uknuł. Byłam taka naiwna, jadąc z nim do domu, no ale cóż - głupich nie sieją, sami wschodzą.
- Lennon, Lennon, Lennon - zacmokał. - Miałem usprawiedliwić to tym, że byłem pijany i wcale tego nie chciałem.
Czekałam tylko aż wyjmie pistolet i we mnie strzeli, przysięgam. Swojego nie miałam, prawdopodobnie został w jego samochodzie. Zawsze mówił do mnie po nazwisku, kiedy knuł przeciwko mnie. Wszystko dokładnie przemyślał. A, o dziwo, nie miałam mu o to żalu. Prawdziwy żal jest bowiem tak samo rzadki jak prawdziwa miłość. Sama też z wielką przyjemnością zaserwowałabym mu kulkę w głowę i zawiesiła ją na ścianie ku uciesze przyszłych pokoleń.
- Ale problem w tym, że chcę tego od bardzo dawna - jego ton głosu zmienił się i w tym momencie brzmiał jak Lord Voldemort, pragnący raz na zawsze rozprawić się z Harrym Potterem. Nie chciałam być jego Harrym Potterem. - To pragnienie rozwala mnie od środka.
Był przeraźliwie blisko mnie. Mój oddech przyspieszył, przez co moja klatka piersiowa unosiła się dwa razy szybciej niż jego. Mogłam go kopnąć, mogłam go uderzyć, wystarczyło tylko...
Jego dłoń powędrowała na moją talię, a jego oczy odnalazły moje, szukając pozwolenia. Nie dałam mu go, jednak nie zaprotestowałam. Pozostałam neutralna, to często mi się zdarzało.
Drugą rękę oparł o ścianę tuż obok mojej głowy. Przez moje ciało przeszedł dreszcz - sama nie wiem, do której grupy dreszczy go zaliczyć. Jego wzrok spadł na moje usta i już wiedziałam, co się szykuje. Lubieżnie oblizał wargi. Nagle poczułam dziwną fascynację jego osobą. Jego włosy wydały mi się bardziej brązowe niż zwykle, a jego niebieskie oczy bardziej głębokie. Chciałam, aby mnie pocałował. Potrzebowałam tego bardziej niż tego nieszczęsnego piwska, które przed chwilą mi proponował.
I stało się! Moje modły zostały wysłuchane po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
Tomlinson wpił się w moje usta z taką namiętnością, jakby zupełnie nic innego się dla niego nie liczyło, a ja odwzajemniłam pocałunek z jeszcze większym pożądaniem. Jego ręka powędrowała pod moją koszulę i wiedziałam, że najchętniej zdarłby ją ze mnie, co trochę wyprowadziło mnie z równowagi, jednak nie przestawałam. Przysunęłam się plecami do ściany, kiedy naparł na mnie całym ciałem. Jego dłoń odnalazła zapięcie mojego stanika, z którym szybko sobie poradził.
- Louis, nie będę się z tobą pieprzyć! - wrzasnęłam, odrywając się od niego. - Nie jesteś Harrym, a ja nie jestem Effie, do jasnej cholery!
Był zdezorientowany, lecz wiedziałam, że postąpiłam dobrze, w zgodzie ze sobą. Nie mogłam pozwolić na to, by nade mną panował, a przecież właśnie to robił. Zatraciłam się w nim i musiałam jak najszybciej się z tym uporać.
Cóż... Ideał trwa tylko przez moment. Więcej nie można od niego wymagać.

Z perspektywy Effie.

Tym razem opuszczenie wygodnego i ciepłego łóżka było o wiele trudniejsze niż zwykle. Nie chciałam wstawać już nigdy, nie chciałam stawiać czoło nędznemu życiu i udawać, że wszystko gra. Wczorajszy dzień wstrząsnął mną tak mocno, że w nocy po cichu modliłam się, abym nie musiała już otwierać oczu. Już od wielu lat myślałam, że dotknęłam dna, choć tak naprawdę dopiero go dotknęłam. To nie strata człowieczeństwa była dla mnie dnem, to świadomość, która mówiła mi, że jednak wciąż je posiadam i właśnie tego nienawidziłam.
Otworzyłam szeroko oczy, patrząc na sufit, który w tym momencie wydawał się być bliżej niż zwykle, tak jakby chciał mnie zgnieść. Westchnęłam cicho, podniosłam się do pozycji siedzącej, po czym zsunęłam z łóżka. Cichy syk wydobył się z mojego gardła, gdy stopy zderzyły się z zimną podłogą, wysyłając zimny dreszcz wzdłuż mojego kręgosłupa. Szybko wcisnęłam się w ciasne spodnie, ruszając tyłkiem w każdą stronę i ślepo wierząc, że się w nie zmieszczę. Na koniec nałożyłam na siebie czarną bokserkę i zeszłam na dół, zostawiając moje włosy w nieładzie. Już na schodach słyszałam podniesione głosy, czułam, że coś jest nie tak. Tym razem moje intuicja, także mnie nie zawiodła - w salonie zastałam Noela, Travisa, Allie i Kevina. Ostatnia dwójka kłóciła się niemiłosiernie, a w ich oczach była nienawiść. Mnie także denerwowała obecność Dangersów, ale dzisiaj nie miałam ochoty na żadne kłótnie.
- Co się dzieje? - spytałam głośno, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- Dzięki Bogu, że jesteś - westchnął z ulgą Noel, głaskając swojego przeklętego Adolfa, który spał na jego kolanach. - Zrób coś z nimi.
- Zamknij się, cieniasie - warknął Kevin. - Nie przestanę się drzeć dopóki ta suka nie zrozumie, że nie jest u siebie. 
- Jak wiesz, kutasie, ktoś zniszczył mi mój pierdolony dom! - krzyknęła blondynka, energicznie gestykulując. 
- Oboje się zamknijcie - syknęłam, patrząc na nich zabójczym spojrzeniem. - Zacznijcie się zachowywać jak dorośli!
- Odezwała się dziwka - wymamrotała pod nosem King, ale na jej nieszczęście i tak to usłyszałam. 
Jednym zgrabnym ruchem wyjęłam spod koszulki broń, którą chwilę później wycelowałam w zaskoczoną blondynkę. Nikt nie miał prawa mnie tak nazywać, a szczególnie ta dziewucha. Moja klatka piersiowa chaotycznie wznosiła się opadała, ciało drżało z gniewu, a w głowie układałam sobie już plan poćwiartowania jej zwłok. 
Zasłużyła na to.
- Przypominam Ci, że jesteś w moim domu - krzyknęłam, a wszyscy patrzyli na mnie uważnie. - Więc z łaski swojej zamknij swój niewyparzony ryj, albo zaraz będziesz dzielić trumnę ze zwłokami swojego chłopaka. 
- Nie mieszaj do tego Franka - rzekła, bawiąc się nerwowo palcami. - Po prostu...
Nie dokończyła swojej wypowiedzi, tylko zwyczajnie odeszła, jak gdyby nic się nie stało. 
Byłam zbyt zaskoczona i nie wiedziałam czy powinnam zacząć się śmiać, czy kazać jej wrócić, po czym skończyć, to co zaczęłam. Nie przewidziałam, że tak się zachowa, z resztą od zawsze nie rozumiałam jej zachowania. 
Na szczęście Kevin wiedział jak zareagować - zaśmiał się bez humoru, a następnie posadził swoje szanowne dwie litery na kanapie, przykładając puszkę piwa do warg. Przynajmniej wiedziałam, że z moimi przyjaciółmi jest wszystko w porządku, bo gdyby Kevin przestał pić, Noel nie męczyłby Adolfa, Wren nie wyżywałby się na pilocie od telewizora, a Bree przestałaby się ze mną sprzeczać, wiedziałabym, że stało się z nimi coś złego i trzeba im szybkiej pomocy lekarskiej.
- Effie, mamy jeszcze te moje ulubione piwo? 
- Nie wiem, ale zaraz sprawdzę. 
Kevin uśmiechnął się do mnie w podzięce, co jak zawsze sprawiało, że moje skamieniałe serce płonęło radością. Ta, te okropne człowieczeństwo. 
Westchnęłam, schowawszy broń z powrotem na miejsce, po czym weszłam do kuchni, aby poszukać tego nieszczęsnego piwa i tabletek przeciwbólowych. Na początku otworzyłam ogromną szafkę, w której trzymaliśmy przeróżne trunki na czarną i tą normalną godzinę.  Na szczęście znalazłam ostatnią butelkę Budwaisera, czyli ulubionego piwa Kevina, które kupiła Janis, będąc w Czechach u swojej wyrodnej siostry. 
Potem po długich poszukiwaniach wydobyłam z koszyka pełnego staroci, czyli kluczy i monet Noela, pastylki, które miały zabrać ode mnie ból. Przymknęłam oczy, popijając wodą białą tabletkę, ślepo wierząc, że może zabierze też ode mnie krwawiącą duszę. Gdybym tylko wiedziała, że sprawy się tak skomplikują, a moje życie będzie jedną wielką porażką, to już dawno bym ze sobą skończyła. Z resztą kto by po mnie płakał?
- Znajdzie się coś dla mnie?
Z moich rozmyślań wyrwał mnie głęboki, zachrypnięty głos, który należał do Travisa. Uniosłam delikatnie kąciki ust na kształt uśmiechu, który raczej wyglądał jak grymas, gdyż mężczyzna prawie niewidocznie zmarszczył brwi. Beznadziejne wrażenie, Bates.
- Nie sądzę, to ulubione piwo Kevina i ostatnia butelka - mówiłam, kreśląc na blacie niewidzialne wzory. - Z resztą to jest czeskie gówno. 
- A macie coś innego?     
- Pewnie, częstuj się - wskazałam na szafkę. - Tylko nie mów dla swoich kumpli. 
- Nasz mały sekret? - zaśmiał się cicho, unosząc jedną brew ku górze. Nie mogłam zaprzeczyć, że był przystojny jak diabli. 
- Cokolwiek zechcesz - puściłam mu oko. 
Na tym nasza rozmowa się zakończyła, a każde z nas poszło w swoją stronę - ja do salonu, a on zaczął opróżniać szafkę. 
Lubiłam go, chciałam mieć go w swojej drużynie i szczerze zazdrościłam Stylesowi, że ma takiego zawodnika jak Travis. Gdyby tylko zechciałby mi go oddać...
Siedziałam pogrążona w myślach, udając, że słucham paplaniny Noela. Naprawdę nie widziałam nic interesującego w tym jak wyginęli Majowie, choć gdyby nie mój okropny humor, to zapewne słuchałabym go z zainteresowaniem. Niestety jedynymi osobami o których mogłam myśleć byli Bruce i Harry. O tego pierwszego bardzo się martwiłam, miałam nadzieję, że jak najszybciej wyzdrowieje i znowu będzie szczęśliwy. Za to ten drugi wczoraj złamał mi serce i sprawił, że zrównałam się z ziemią. 
"Jesteś suką, Bates. Obyś spłonęła w piekle." 
Po prostu zapomnij, Effie, to nic czego byś nie słyszała wcześniej - powtarzałam sobie w myślach, ale to nie działało, bo wciąż słyszałam jego słowa w mojej głowie. Było mi przykro, że życzył mi tak okropnego finału, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Przecież go nie lubiłam, był dla mnie nikim, a jedyne co w nim ceniłam to ciało i cóż dobry seks.
Oboje nie byliśmy zdolni do miłości, ponieważ byliśmy zbyt zepsuci, aby coś czuć. 
Podskoczyłam przerażona, słysząc głośny trzask drzwi, a potem podniesione głosy, które należały do Bree i Louisa. Wymieniłam zaciekawione spojrzenia z Noelem i Kevinem, ale nie zdążyliśmy zacząć obstawiać, co się stało, bo wspomniana wcześniej dwójka wpadła jak huragan do salonu. 
- Porozmawiaj ze mną! - krzyknął Tomlinson, stając na środku pomieszczenia tym samym zasłaniając nam telewizor. 
- Nie mamy o czym rozmawiać! - Bree wchodziła po schodach, prawie potrącając naszą lekarkę. - Janis, daj mi coś, bo zaraz eksploduję.
- Nie zachowuj się jak bachor, Lennon! - szatyn wymachiwał energicznie rękoma, powodując, że Noel przechylał się w każdy bok, aby kontynuować oglądanie programu motoryzacyjnego. 
- Przyniosę Ci do pokoju - rzekła czerwonowłosa, która tak samo jak moja przyjaciółka ignorowała wzburzonego Louisa. - Coś jeszcze, Bree?
- Nie, to wszystko. 
Moja przyjaciółka po chwili zniknęła na górze, a Tomlinson usiadł obok mnie, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. Oddychał ciężko, a jego dłonie zaciśnięte  były w pięści, jakby tylko czekały na okazję, aby się na kimś wyżyć. Byłam ciekawa, co się między nimi stało, bo na pewno nie chodziło o jakąś drobnostkę, a po drugie wiedziałam, że mają się ku sobie. Byłam przeciwna jakiejkolwiek relacji między nimi, toteż podjęłam decyzję, że to ja będę osobą, która sprawi, że ich uczucia wygasną, tak samo jak każdy papieros, który spaliłam w swoim nędznym życiu.
Ociężale podniosłam się z kanapy, po czym szybko wspięłam się po schodach, widząc, że Noel ma zamiar już o coś mnie spytać. Czasami miał beznadziejne wyczucie czasu.
Zapukałam do drzwi, które prowadziły do sypialni Bree i nie czekając na odpowiedź, weszłam do środka. Siedziała na łóżku, tępo patrząc na ścianę, jakby szukała tam odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Cicho zamknęłam drzwi, po czym podeszłam do niej, zasiadając obok. 
- Co się stało? - spytałam, wyrywając ją tym samym z ogromnej zadumy. Spojrzała na mnie nieprzytomnie, udając, że nie wiedziała, o co ją pytałam, ale doskonale wiedziała. 
- Nic - wzruszyła nonszalancko ramionami, chwilę później krzywiąc się z bólu. Najwyraźniej wciąż bolał ją postrzelony obojczyk.
- Nie zgrywaj głupiej, Bree - warknęłam, będąc na skraju wściekłości. Nie musiała przede mną udawać, przyjaźniłyśmy się!
Westchnęła i spojrzała w górę, niemo prosząc Boga o deskę ratunku, której mogłaby się złapać, jednak takowej nie otrzymała, ponieważ wciąż przy niej siedziałam, czekając na jej odpowiedź. Nie miałam zamiaru odpuścić, bo zależało mi na niej, a wiedziałam, że to, co trzymała w sobie ją trapiło. 
- Ja i Louis... - zaczęła, po chwili się zacinając. Zacisnęłam szczęki z całej siły, czekając na ciąg dalszy jej opowieści. Na pewno to nie było nic dobrego, czułam to. - Pocałowaliśmy się. 
Otworzyłam szeroko oczy, patrząc na nią jakby miała pięć głów. Ona i Tomlinson? Całowali się? Co do cholery?! Myślałam, że nie jest tak głupia jak ja i odpuści sobie igraszki z największym wrogiem, a jednak... Nadzieja jest dziwką.
- Wy co? - zaskoczenie było słyszalne w moim głosie.
- My... - Bree chciała powtórzyć, myśląc, że nie słyszałam, ale cholera słyszałam.
- Wiem, słyszałam - wywróciłam oczami, po czym spojrzałam na nią karcąco. - Co Ci strzeliło do tego łba?!
- To jeszcze nie koniec - powiedziała od niechcenia. - Napadli mnie, chcieli zgwałcić, a Tomlinson mi pomógł. 
Za dużo pierdolonych informacji jak na jeden dzień, za dużo kuźwa. Jak to ją napadli? Kto do cholery był tak żałośnie idiotyczny, aby to zrobić?! Czy tym ludziom brakowało wrażeń w życiu? Naprawdę chcieli, abym pozabijała ich najbliższych, a potem ich? Nigdy nie rozumiałam ich toku myślenia, ale wiedziałam jedno - zabiję tego, kto położył swoje brudne łapy na Bree.
- Zrobili Ci coś? 
- Nie, na szczęście nie - zaprzeczyła, uśmiechając się niepewnie. - To jest ten nowy gang, Effie. Są nieobliczalni. 
- Ale ich pokonamy - rzekłam stanowczo, ściskając jej zimną dłoń. - Zabiję ich za to, co Ci zrobili.
                                                                               *
Był późny wieczór, za oknem już dawno panował mrok, który pochłaniał każdego kto opuszczał wnętrze swojego ciepłego i bezpiecznego domu. Tylko Ci młodzi ludzie, którzy kochali zabawić się w piątek wychylali się ze swojego gniazda i szybko przemieszczali się uliczkami Doncaster, aby dostać się do baru, gdzie będą mogli wypić za swoje błędy. 
My także kochaliśmy imprezować, a dzisiejszego wieczora każdy miał ochotę trochę zaszaleć. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to kiepski pomysł zważywszy na to, że jest nowa grupa w mieście i mamy wiele rzeczy do zrobienia, ale każdy z nas potrzebował chwili relaksu. 
Nie odwiedziłam mojego ojca w szpitalu. Bałam się, że będzie na mnie zły i że będzie mnie obwiniał za to, co go spotkało. Nie chciałam usłyszeć przykrych słów, które sprawiłby, że zamknęłabym się w sobie jeszcze bardziej. Szczerze miałam dość tego, co się ze mną działo. Czułam, że się zmieniam w dziwny i niewytłumaczalny sposób.
Opierając się o ścianę czekałam w korytarzu na moich przyjaciół i wrogów. Jako pierwsza skończyłam przygotowania i zaczynałam się nudzić, bowiem stałam już około dwadzieścia minut. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego tak długo czasu im to zajmuje, przecież to tylko szybki makijaż i nałożenie przypadkowych ubrań, prawda? Bynajmniej tak było ze mną. Jak zwykle nałożyłam na siebie ciemne ubrania - krótkie spodenki, bokserkę oraz skórzaną kurtkę. Włosy zaplotłam w dwa warkocze, które opadały na moje ramiona, czyli nic wielkiego - zwykły ubiór, który niczym nie zachwycał. 
Zaschło mi w gardle, gdy zauważyłam Stylesa, idącego w moim kierunku. Nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności, ponieważ poprawił swoje włosy, które uwielbiałam dotykać. Za każdym razem, gdy miałam okazje przeczesywałam je, rozkoszując się tym, jak miękkie były. Lecz te czasy minęły, w tym samym momencie, gdy pokłóciliśmy się w moim pokoju. Mieliśmy gorsze kłótnie, przecież chcieliśmy się zabić nawzajem, ale żadna inna nie sprawiła mi tak wielkiego bólu. Tu chodziło o mojego ojca.
Nagle Harry podniósł głowę i zatrzymał się w miejscu w końcu mnie zauważając. Jego jabłko adama poruszyło się, gdy głośno przełknął ślinę. Przez chwilę wyglądał na zagubionego, ale po chwili na jego ustach pojawił się ten chytry i nienawistny uśmieszek, który nie wróżył nic dobrego.
- Co tu robisz, Bates? Nie powinnaś być u Bruca?
- To nie twoja sprawa.
- Jako cudowna córka powinnaś przy nim być i go wspierać. Wiesz jak on się teraz czuje? - wciąż się dziwnie uśmiechał, gdy podchodził coraz bliżej mnie. - Już nie walczysz o swojego tatusia?
- Odpierdol się, dobrze Ci radzę - warknęłam, czując nagły przypływ nienawiści. 
- Już Ci na nim nie zależy? - prychnął. - Jak już wspominałem; suka z Ciebie, Bates.
- A co z twoją rodziną, Styles? - uśmiechnęłam się złowrogo, wiedząc, że trafiłam w jego czuły punkt. - Gdzie oni są?
Jego humor zmienił się diametralnie, gdy usłyszał moje pytanie. Był wściekły, co można było zaobserwować przez to jak szybko oddychał, albo zwęził oczy. Wiedziałam, że tym razem wygrałam, ale to tylko kwestia czasu, gdy nabierze sił i uderzy we mnie ze zdwojoną siłą, tak zawsze było. 
Mocniej przylgnęłam do ściany, gdy chwycił mnie za szyję, zaciskając palce na mojej skórze. Zaczęłam się dusić, a cichy krzyk wydobył się z mojego gardła, którego i tak nikt nie usłyszał. Patrzył na mnie z nienawiścią w oczach i marzył jedynie o tym, aby mnie zabić. Chciał tego tak samo bardzo jak ja. 
- Nigdy więcej o tym nie wspominaj - wysyczał mi w twarz, która zrobiła się już czerwona. - Rozumiemy się?
Energicznie skinęłam głową, chcąc, aby jedynie mnie puścił, co na szczęście się stało. Wzięłam łapczywy, głęboki wdech wręcz rozkoszując się powietrzem, które w końcu dostało się do moich płuc. Ten idiota by mnie zabił!
- To ostatnie ostrzeżenie, Bates.
Nie mogłam wydobyć z siebie żadnego słowa i w sumie, to chyba dobrze się złożyło, bo gdybym znowu coś palnęła, to bez wahania bym mnie zabił, a  był jeden powód dla którego musiałam żyć - chciałam być tą, która go zabije, to wszystko. 
Po chwili dołączyli do nas nasi znajomi i razem wyszliśmy z domu. Przez całą drogę trzymałam się z dala od Stylesa, który miło sobie gawędził z Allie. Nawet Bree unikała Tomlinsona, co było dość trudne, gdyż on nie odpuszczał i cały czas próbował z nią porozmawiać. Myślałam, że będę miała beznadziejny nastrój, jednak Wren sprawił, że moim ciałem zawładną imprezowy nastrój. Dziewięć osób szło środkiem ulicy, rozmawiając i śmiejąc się, a najlepsze było to, że byliśmy odwiecznymi wrogami i rządziliśmy tym miastem. Brakowało tylko Franka, który wciąż dochodził do zdrowia po moim małym napadzie.
- Eff, pamiętasz tą piosenkę, którą tak uwielbiamy? - Noel uderzył mnie żartobliwie łokciem, śmiejąc się radośnie.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć chłopak wyjął z kieszeni telefon, a po chwili do moich uszu dobiegła muzyka. Wykonałam skomplikowany ruch ręką, słysząc pierwszy, dobry bit, a potem szłam pod rękę z Noelem, śpiewając wraz z  Alisą Xayalith. 

- Wait, I don’t ever want to be here - zaśpiewaliśmy razem, a reszta naszej "paczki" zawyła ze śmiechu. - Like punching in a dream breathing life into the nightmare!
Zakręciłam się dookoła, zamykając oczy, a zimny wiatr delikatnie musnął moją bladą skórę. Tego było mi trzeba, zdecydowanie. 
Kevin szedł, wymachując radośnie jedną ręką, a drugą trzymał butelkę whisky, która była przyciśnięta do jego warg. Bree ułożyła usta w dzióbek, zawieszając się na ramieniu Wrena, który tańczył taniec al'a "wycieram okna". Nawet Dangersi przyłączyli się do naszych wygłupów, choć może Harry był zbyt sztywny, gdyż tylko obserwował nas z uśmiechem. Pieprzony idiota, który niecałe dziesięć minut temu chciał mnie zabić, teraz szedł jak gdyby nic się nie stało. 
- Ale się dzisiaj napiję - wyznał Wren, obejmując Bree. - Jutro będziesz się musiała mną zajmować, Abra.
- Nie rób sobie złudnych nadziei - zaśmiała się. - Nie jestem twoją matką. 
- Jak to nie? - teatralnie starł niewidzialną łzę spod oka, a usta wygiął w podkówkę. - A kto Ci robi ten cukier o smaku kawy?
- Ja! - rzekłam równocześnie z Noelem i Kevinem, a Wren zaśmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu. 
- Ej, to zwykła kawa z czterema łyżkami cukru! - powiedziała oburzona, patrząc na nas gniewnie. 
Reszta drogi minęłam nam w takim samym nastroju czyli po prostu imprezowym i pełnym zabawnych półsłówek. Księżyc widniał wysoko na czarnym niebie, oświetlając wraz z gwiazdami naszą planetę. Uwielbiałam ten widok, dlatego też często wymykałam się w nocy z domu, wsiadłam w samochód i jechałam na jakiekolwiek wzgórze, albo odludzie, aby oglądać w samotności te piękne zjawisko.
W oddali widzieliśmy już zarys baru, a z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej niego. Miałam dziwne przeczucie, które mówiło, że może stać się coś złego, co wytrąci nas wszystkich z równowagi. I gdyby nie to, że zazwyczaj moje przypuszczenia się potwierdzały, to na pewno bym to zignorowała, ale nie mogłam, bo po raz kolejny moje obawy były słuszne. 
Wszyscy jak jeden mąż umilkliśmy i stanęliśmy tuż przed klubem, który wydawał się być tak samo opustoszały jak parę domów, które stały obok. Na latarni wisiały zwłoki Jima - kelnera, którego niezmiernie lubiłam. Zostało powieszony na sznurze, który mocno oplatał jego zakrwawioną szyję. Miał podarte ubrania, a jego ciało było zakrwawione i pełne głębokich nacięć. Krew spływała z jego palców u stóp, a potem lądowała na asfalcie, na którym znajdowała się już dość duża kałuża czerwonej cieczy.
- Spójrzcie na to.
Przenieśliśmy swój wzrok na ścianę, na którą wskazywała Allie. Napisane tam było wielkim literami: "TO DOPIERO POCZĄTEK" i każdy wiedział, że to była krew Jima.
Szkoda chłopaka, naprawdę. Był w porządku i wydawał się być zadowolonym ze swojego życia. Nie chciał mieszać się w sprawy gangów, ale jednak stał się ofiarą ich potyczek. Gdzie się podział wszechmocny Bóg?
- Co to ma do cholery znaczyć? - warknął Styles, patrząc na nas jakbyśmy wiedzieli coś czego on nie wie. Oświecę Cię, przystojniaku, każdy jest tak samo zdezorientowany jak Ty!

Wyjęłam z kieszeni kurtki paczkę papierosów oraz zapalniczkę, po czym wyjąwszy jednego szluga, wsadziłam go między wargi i podpaliłam, mocno się zaciągając. Wsłuchiwałam się w słowa ludzi, z którymi mieszkałam, ale nie odzywałam się ani słowem. Trochę dotknęła mnie śmierć tego kelnera, zasługiwał na lepsze życie. Jego błędem był przyjazd tutaj.
- Musimy jak najszybciej ich zlikwidować! - Bree chodziła w kółko, ciągnąć za swoje włosy w geście porażki i rozdrażnienia. 
- Nie boją się nas - rzekł Tomlinson, który nie odrywał oczu od trupa, wiszącego na tej przeklętej, starej latarni. - Będzie trudno.
- Chyba sobie kpisz - pałeczkę przejęła Allie. - Przez tyle lat walczyliśmy ze sobą, a nie ukrywajmy, że osobno jesteśmy potężni, ale za to razem tworzymy drużynę nie do zniszczenia.
- Więc jaki jest plan? - spytał Kevin, rzucając pustą butelkę w krzaki.
Uśmiechnęłam się kpiąco, bowiem wiedziałam, że to będzie szalona decyzja i możliwe, że misja samobójcza, ale przecież życie jest zbyt krótkie, aby nie podejmować ryzykownych decyzji. Moje słowa też takie były - ryzykowne:
- Po prostu zabijemy ich po poetycku.

Od Autorek:
Witamy i o zdrówko się pytamy! Co u Was? Jak wrażenia po rozdziale? Podoba się Wam, czy może nasza praca poszła na marne? Mamy nadzieję, że choć troszeczkę lubicie ten rozdział, bo cóż, nie ukrywajmy, że długo nad nim pracowałyśmy, z resztą tak samo jak nad każdym innym.
Co uważacie o relacji Bree i Louisa? O ich pocałunku i zachowaniu? Ktoś jest fanem tej pary? :)
Jakieś sugestie, jeżeli chodzi o dziwne zachowanie Effie i jej "wojnę" z Harrym?
No i na koniec Jim. Co uważacie o ostatniej scenie i słowach Effie "Po prostu zabijemy ich po poetycku."?
Już ktoś się domyśla jak ich zabiją? :)
Bardzo dziękujemy za komentarze, ale jest nam trochę przykro, że jest ich mniej niż ostatnio. Prosimy o wasze opinie, to dla nas bardzo ważne.
I także prosimy o głosowanie w konkursie :)
Do następnego ♥