Z perspektywy Bree.
Deszcz sypał się z nieba milionami małych szkieł. Siedziałam na kanapie w salonie, dopijając chłodne resztki herbaty, której smaku nawet nie czułam. Była godzina dwudziesta druga osiemnaście, a ja myślałam o ranach. Swoich i tych, którzy są lub kiedykolwiek byli mi bliscy. Po raz kolejny utwierdzałam w sobie przekonanie, że wszystkie krzywdy świata mają swój początek w miłości. Gdy otwieramy się na miłość, stajemy się bezbronni i zmieniamy się w tarczę, pochłaniając cały ból. Zawsze myślałam, że miłość rodzi radość, ale prawda jest zupełnie inna. To, co dotychczas było gdzieś głęboko w nas uśpione, zapomniane, skrywane – myślę tu zwłaszcza o ranach, tych najwcześniejszych, których nie byliśmy w stanie zrozumieć ani się przed nimi obronić – w miłości zaczyna się odzywać, czasem nawet krzyczeć. Miłość ujawnia rany i przez to tak bardzo jej nienawidzę.
Na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się zdjęcie Janis, a ja szybko nadusiłam czerwoną słuchawkę. Po raz piętnasty tego wieczoru.
Czułam, że całe moje życie sypie się jak domek z kart. Wykorzystałam już jednak całą energię, więc, kiedy runie, nie uda mi się tego odwrócić i zostanę na środku tego bałaganu z jednym, marnym królem kier w lewej dłoni, którym będę próbowała wygrać całą grę, rzucając go na stół i łudząc się, że przeciwnik ma same dwójki.
- Paskudna pogoda - mruknął Louis, zająwszy miejsce w moim ulubionym fotelu.
Witaj, Królu Kier, jestem Twoją Damą Pik.
- Harry, Effie i Wren znaleźli brata jednego ze smoczych dowódców - oznajmił. - Okazuje się, że Garry Barra, o którym mówił Kevin, wcale nie jest tam taką szychą. W sumie... Ma tylko jeden oddział i za bardzo się nie udziela.
- Świetnie - wymamrotałam, odkładając pusty już kubek na stolik obok. - I tak nadal nie mamy planu. Ja naprawdę mam już dość.
- Nie tylko ty - westchnął teatralnie, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej. - Wszyscy cierpimy.
- Problem w tym, że ja już chyba przyzwyczaiłam się do cierpienia - powiedziałam.
Zapadła cisza, przerywana tylko wibracją, wydobywającą się z mojej komórki. Janis nie dawała za wygraną, a ja właściwie całkiem przestałam się przejmować. Gdyby chodziło o Noela, odebrałabym bez zastanowienia, jednak wiedziałam, że wszystkimi wskazówkami odnośnie postępowania z nim dzieliła się z nowym lekarzem, którego sprowadziliśmy z sąsiedniego miasta do opieki nad rannymi. Rozmawiałam z nim raz i nawet dokładnie nie pamiętałam jego imienia. Pamiętam tylko, że brzmiało bardzo francusko, jakby ktoś rysował gwoździem po zardzewiałej powierzchni.
- Bree, chcę, żebyś wiedziała tylko, że mam cholerną ochotę cię pocałować - mruknął w końcu w przestrzeń. Nie spojrzał na mnie. Nie spojrzał właściwie na nic konkretnego. Lubił tak robić, a ja już się przyzwyczaiłam. Zabawne... Przyzwyczajam się do tak wielu rzeczy.
- Powinnam się cieszyć? - spytałam, wzruszając ramionami.
I znowu cisza. Spuściłam wzrok na podłogę. Usłyszałam szelest. Wstał, obszedł pokój dookoła w charakterystycznym dla niego tempie: krok na raz, krok na dwa, przerwa na trzy, krok na cztery, po czym usiadł na kanapie obok mnie i począł wpatrywać się w podłogę razem ze mną. Tkwiliśmy wspólnie w dziwnej próżni, w której wcale tkwić nie chciałam, jednak, skoro ostatecznie do niej trafiłam, nie miałam nic przeciwko.
Podniosłam twarz. On też. Spojrzałam w jego oczy i poczułam ciepło, które z ogromną prędkością rozeszło się po moim organizmie.
Czy istnieje jakaś gra karciana, w której Dama Pik zwycięża z Królem Kier?
Przysunął się do mnie maksymalnie i złączył nasze usta w długim, wręcz zachłannym i ponaglającym pocałunku.
Dokładnie rok temu właścicielka kiosku na obrzeżach Doncaster rzuciła się pod pociąg. Samobójczymi. Kapłan odmówił pogrzebu, bo postąpiła wbrew wierze. Tego samego wieczoru wygłosił kazanie o tym, że Bóg sądzi nie wedle czynów, lecz intencji. Paradoks, prawda? Dziś to ja jestem Bogiem. Nie oceniam wedle czynów, lecz wedle intencji. Problem tkwi w tym, że mam te intencje głęboko w dupie.
- Teraz możesz się cieszyć - uśmiechnął się z wyjątkowo głupim wyrazem twarzy, kiedy się ode mnie odkleił.
Oddychaliśmy ciężko, zatraciliśmy się w naszym własnym rytmie, własnej melodii, którą pokochałam bardziej niż country.
- Chyba cię kocham - mruknął, po czym wstał z miejsca i wyszedł z pokoju. Nie wiem, gdzie, nie wiem, po co. Nieważne.
Jego słowa tłukły mi się po głowie jak niezrozumiałe echo. Momentalnie stały się moim przekleństwem, a ja nie wiedziałam, o którą część jego wypowiedzi właściwie mi chodziło.
Znowu miłość. Znowu ta kurwa w czerwonej sukience.
*
Stałam w kuchni, oparta o blat z papierosem w ustach i butelką wódki na specjalne okazje w prawej ręce. Mój zmęczony mózg generował właśnie kolejną myśl dość intensywnie nacechowaną paradoksem, a ja nawet nie potrafiłam jej zidentyfikować. Słyszałam, jak na górze dusi się Noel, ale wiedziałam, że Cochonnet, rzekomo bardzo kompetentny, jednak ja w tę kompetencję nie wierzyłam, ślęczy w jego pokoju całymi dniami i na pewno nie pozwoli, by stało się z nim cokolwiek złego.
Zaufałam temu mężczyźnie całkowicie na ślepo i po raz pierwszy żałowałam, że Janis jednak nie została z nami w Doncaster.
Przysunęłam butelkę do ust i poczułam, jak zbawienna substancja rozlewa się po moich wnętrznościach, dając ukojenie.
Do kuchni wparowała Effie. Jej makijaż był rozmazany w typowy dla niej sposób, a z niestarannie skleconej fryzury na jej głowie wysuwały się pojedyncze kosmyki włosów.
- Louis powiedział, że mnie kocha - wykrzywiłam się. Choć alkohol sprawiał, że czułam się naprawdę dobrze, smakował obrzydliwie.
- Czyli zostałyśmy bez pociechy duchowej? - spytała. Sprawiała wrażenie, jakby wcale nie przejęła się tym, co przed chwilą jej powiedziałam, jednak byłam przekonana, że wewnątrz gotuje się ze zdenerwowania.
- Jest wódka - podałam jej butelkę, a ona kiwnęła z uznaniem głową i postanowiła, że dotrzyma mi towarzystwa w trudach i znojach mego posiedzenia.
Usiadła na krześle przy stole, więc usiadłam obok niej. Wymieniałyśmy się flaszką, nie siląc się na brudzenie kieliszków. Brakowało tylko Kevina, a stworzylibyśmy prawdziwy klub adoracji procentów.
Usłyszałam huk, a butelka wypadła z mojej ręki i roztrzaskała się na podłodze. Poderwałyśmy się z miejsca i pobiegłyśmy do salonu. Przy wejściu stał Matt, trzymając zakrwawionego Wrena pod rękę. Chłopak ledwo trzymał się na nogach. Jego koszula była przesiąknięta czerwienią, a przez jego oczy przewiązano ciasno czarny szal.
- Stracił wzrok.
Z perspektywy Effie.
Z perspektywy Effie.
Ból jest nieodłączną częścią naszego życia, nigdy nie znika ani nie chowa w kącie, tylko jak anioł stróż kroczy za nami, szepcząc nam cicho, że zaraz znowu będziemy go odczuwać, a jego zimny oddech zaciska się na naszych gardłach.
Nie pamiętałam, kiedy ostatnio chociaż przez chwilę ten ból dał mi chwilę wytchnienia. Cały czas cierpiałam, nie było sekundy, abym była w pełni szczęśliwa. Wszystko się waliło.
Na domiar złego Wren stracił wzrok, coś co było dla niego najważniejsze. Wiedział, że to jego koniec i nie będzie mógł już dalej być dawnym sobą. Ja także to wiedziałam i cholernie bolało mnie to, że zakończył się jakiś rozdział jego życia bowiem, to nie powinno się zdarzyć!
- Myślisz, że jest w niebie? - usłyszałam cichutki głos Allie, która ze łzami w oczach wpatrywała się w grób Franka. - Nigdy nie wierzyłam w takie głupstwa jak niebo i piekło, ale teraz naprawdę bym chciała żeby zaznał spokoju i szczęścia.
- Na pewno ma się dobrze - zapewniłam ją, choć słabo w to wierzyłam. Frank był potworem, nie oszukujmy się, że było inaczej.
- Brakuje mi go - zaszlochała, a łzy zaczęły spływać po jej policzkach. - Okropnie za nim tęsknię. Bez niego już nic nie jest takie samo.
- Oczywiście, że nie i już nigdy nie będzie. Masz zjebane życie, ale jeśli się postarasz, to twoje dziecko będzie miało lepsze. Masz dla kogo walczyć!
Między nami znowu zapadła cisza, którą przerywał tylko szum liści i pociągnięcia nosem King. Na jej twarzy pojawiło się skupienie, gdy zastanawiała się nad moimi słowami i miałam nadzieję, że wyciągnie z nich pewne wnioski. Pragnęłam, aby jej dziecko miało dobre życie, aby nie musiało żyć tak jak my. Allie powinna odejść, chciałam tego.
- A ty masz dla kogo walczyć, Effie?
Jej pytanie zbiło mnie z tropu. Nie znałam na nie odpowiedzi i to wprawiło mnie w dziwną melancholię. Chyba miałam dla kogo walczyć, prawda? Byli tata, Bree, Wren, Noel, Kevin, Janis... Harry. Jednak czy na pewno miałam po co walczyć? Jak długo by mnie opłakiwali zanim wróciliby do codziennej rutyny? Tydzień czy może mniej?
Uśmiechnęłam się smutno i zerknąwszy ostatni raz na grób Franka, rzekłam:
- Chodź, Allie, przed nami masa roboty.
*
Miałam nadzieję, że w domu będę miała chwilę spokoju i zaszyję się w swoim pokoju, pogrążając się w jego mroku, jednak jak zwykle los spłatał mi psikusa. Stan Noela nagle zaczął się pogarszać, a lekarz, który zastępował Janis nie dawał nam dużo nadziei.
Nie chciałam go oglądać w takim stanie, ale chciałam być przy nim, trzymać go za rękę i powtarzać, że musi spiąć tyłek i walczyć jak na niego przystało. Pomylone, prawda?
Bolało mnie serce, gdy patrzyłam na jego bladą skórę, zapadnięte policzki, podkrążone oczy czy popękane usta i oczy pozbawione blasku. To nie był Noel, którego znałam, ten Noel nie miał w sobie życia, a jego miłość do głupiego kocura zaczęła pomału wygasać. Zapewne każdy się spodziewał, że Adolf nie będzie wcale się przejmował losem swojego pana i pójdzie w cholerę, ale tak się nie stało - wiernie leżał ku jego boku i patrzył na niego smutno.
- Czemu masz taką minę, Eff? - głos Noela był zachrypnięty.
- Jaką? - grałam głupią, wiedziałam, że zobaczył moje przygnębienie.
- Wiesz jaką - westchnął. - Nie martw się, nie lubię jak to robisz.
- Nigdy się nie martwię, kumplu - wymusiłam uśmiech.
Noel pokiwał głową, po czym zaczął się okropnie dusić i nie mógł złapać oddechu. Spojrzałam spanikowana na resztę osób, które znajdowały się w pokoju, ale oni także byli przerażeni. Bree zaciskała palce na krześle, jakby bała się, że zaraz upadnie, a Tomlinson podtrzymywał ją w tali, co niezmiernie mnie zirytowało. Kevin kołysał się na piętach i co chwilę zerkał w kierunku Keene'a, a Harry stał obok mnie tak sztywno, że bałam się iż zaraz padnie jak kłoda.
Nie chciałam tej atmosfery, nie chciałam tego widoku jak z horroru.
- Czegoś potrzebujesz? - spytała Bree.
- Z chęcią napiłbym się piwa z Kevinem - zaśmiał się, lecz po chwili po raz kolejny zaczął się dławić.
- Będziemy pić do samego rana, gdy tylko staniesz na nogi - zapewnił go Kevin.
Próbowałam włączyć się w rozmowę chłopaków, chciałam pokazać, że jestem silna, ale nie umiałam. Siedziałam zgarbiona, patrząc ukradkiem na jego słabe ciało i nie mogłam uwierzyć, że ta scena ma miejsce. Byliśmy na szczycie, królowaliśmy, a teraz polegliśmy i znajdowaliśmy się pod ziemią.
- Chcę żebyście mi coś obiecali - wyszeptał Noel.
- Cokolwiek zechcesz - mruknął Louis.
- Obiecajcie, że zabijecie tych drani i pokażecie im do kogo należy to miasto.
- Mówisz tak jakbyś chciał się z nami pożegnać - w moich oczach pojawiły się łzy, go to mówiłam. - Pomożesz nam w tym, Noel i nie masz kurwa prawa myśleć inaczej!
- Bates - westchnął Styles, słysząc mój krzyk.
- Nie! - zerwałam się z krzesła. - Nie żegnasz się z nami, rozumiesz?! Masz wyzdrowieć i nic innego mnie nie interesuje!
A potem wybiegłam z pokoju, bowiem czułam, że nie dam rady już dłużej powstrzymywać łez, ale udało mi się. Nie wybuchłam płaczem, nie upadłam na podłogę, chlipiąc jak dziecko. Nie zrobiłam nic, tylko stałam jak słup soli, próbując poukładać sobie w głowie pewne sprawy. Z Noelem było coraz gorzej, pomału od nas odchodził, zabierając ze sobą cząstkę mnie.
Nie wiedziałam, co mam zrobić.
Umierałam od wewnątrz.
*
Nienawidziłam życia, nienawidziłam Boga, bo tak okrutnie nas traktował. Miałam ochotę zacząć krzyczeć na całe gardło, aby wyrzucić z siebie negatywne emocje, ale to by nie pomogło, ponieważ mój przyjaciel właśnie został skrzywdzony i to na całe życie. Wren był niewidomy, co mogło stać się gorszego? Wiedziałam, że wolałby umrzeć niż nie widzieć, ale nie mogłam mu w tym pomóc. Nie mogłam go stracić do cholery!
Za to Noel nie radził sobie z bólem, czułam, że stanie się coś złego. Z dnia na dzień był coraz słabszy i nie mogliśmy mu pomóc.
Dlaczego to nie byłam ja?! Zasłużyłam sobie na to, zasłużyłam na każde cierpienie, więc dlaczego cierpieli moi bliscy?
Ból był chujowy przez wielkie CH. Zastanawiałam się czy jeszcze kiedykolwiek moje życie będzie dobre. Czy ludzie dzielą się na złych i dobrych? Więc jeśli tak, to co sprawia, że wybierają zło? Dlaczego ja wybrałam zło? Co mnie do tego skusiło? Władza? Pieniądze? Co było tak pożądane przeze mnie, że to zrobiłam? Czemu tego nie pamiętałam?
Czasami wydawało mi się, że po prostu jestem w kiepskim film z popieprzonym scenariuszem, którego reżyser po prostu chciał wszędzie lać krew. Gdzie w tym scenariuszu było dobro? Uciekło? Nieźle.
Szłam przed siebie, a moje łzy mieszały się z deszczem, który moczył mnie niemiłosiernie. Nie mogłam siedzieć w domu, nie dałam rady patrzeć na potykającego się o wszystko Wrena i Bree, która próbowała mu pomóc. Nie wytrzymałam tego i po prostu uciekłam bez żadnego słowa. Jak miałam go wesprzeć? Powiedzieć, że będzie dobrze? Pieprzenie! Nic nie będzie dobrze do cholery!
Chciałam żeby to wszystko się już skończyło, nie miałam siły, aby dłużej walczyć. Bolało mnie serce, bolały mnie nawet moje myśli, wychodziło na to, że moje życie było jednym, wielkim bólem, który nigdy nie mijał.
Szloch opuścił moje usta, gdy podparłam się o latarnię, schylając głowę. Płakałam jak dziecko i tylko czekałam na to jak zaraz dostanę śmiertelną kulkę. Czy taka śmierć byłaby dobra? Nikt by jej nie zauważył, schowano by moje ciało, a przyjaciele myśleliby, że stchórzyłam i odeszłam. Czy tak byłoby dobrze?
- Bates - usłyszałam głos, który sprawił, że od razu się wyprostowałam.
Przede mną stał Harry, który był tak samo mokry jak ja. Patrzyliśmy sobie w oczy, a krople deszczu uderzały w nasze ciała bez litości.
- Co ty tu robisz? - spytałam, nie siląc się na miły ton. Chciałam być sama!
- Chcę Ci pomóc - rzekł, łapiąc moją dłoń jak koło ratunkowe.
- Nie możesz - warknęłam, próbując wyrwać się z jego uścisku, ale nie dałam rady, był za silny. - Tego nie da się naprawić!
- Ty byłaś przy mnie, gdy zginął Frank. Teraz ja chcę być przy tobie.
Po tych słowach ponownie się rozpłakałam, czując jak grunt usuwa się spod moich nóg. To było za dużo jak na mnie, nie mogłam już tego wytrzymać.
- Nie dam rady.
- Musisz dać - ścisnął mocniej moją dłoń.
- Nie mam powodu ku temu, powinnam się już dawno poddać.
- Masz go... Ja...
Spojrzałam na niego, a on zamknął oczy, jakby walczył z sobą samym. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł, bowiem coś go blokowało. I gdy po chwili otworzył oczy, które błysnęły piękną zielenią, rzekł:
- Kocham Cię, Effie. Jestem totalnie i chorobliwie w tobie zakochany.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, albo jak zareagować. Czekał na moją reakcję, ale żadnej się nie doczekał. Pierwszy raz użył mojego imienia, pierwszy raz powiedział do mnie "Effie" i mogę z ręką na sercu przyznać, że zakochałam się w sposobie w jakim wypowiadał moje imię, jak pieścił każdą literkę, to było magiczne.
Najlepsze i najgorsze w tym wszystkim było to, że ja też coś do niego czułam. Nie wiedziałam czy to prawdziwe uczucie, ale przy nim czułam się inaczej. Oczywiście doprowadzał mnie do szału, ale i stąpał ze mną przed bramą nieba. Harry Styles był moim małym niebem.
Dlatego też nie mogłam zrobić nic innego niż złączyć nasze usta w delikatnym i mokrym (zważywszy na deszcz) pocałunku, który miał mu przekazać wszystkie moje uczucia - smutek, złość, bezradność, szaleństwo, pożądanie, namiętność i wreszcie miłość.
- Bądź moim niebem, Harry.
Od Autorek:
Witajcie, jak się się miewacie? Widzieliście teledysk "Steal My Girl"? Matko, umieramy z wrażenia przez Louisa, który przebija wszystko!
W tym rozdziale specjalnie pominęłyśmy Wrena, ponieważ chcemy w następnym rozdziale poświęcić mu więcej uwagi, także spokojnie nie zapomniałyśmy o nim :)
Co uważacie o rozdziale? O stanie zdrowia Noela? O wyznaniach chłopaków i zachowaniu Bree i Effie? Czekamy na Wasze sugestie :)
Bardzo chcemy podziękować osobom, które komentują nasze rozdziały, to kochane! :)
Jesteśmy wdzięczne i nie chciałyśmy tego robić, ale musimy. Nawet nie macie pojęcia jaką przykrość nam robicie tak z nami pogrywając. Myślałyśmy o drugiej części tego opowiadania, ale teraz kto wie?
Przykro nam, ale:
30 komentarzy = następny rozdział